Pałac
Pałac. Z Danutą Kamolową i Marylą Wrede z Zakładu Rękopisów Biblioteki Narodowej rozmawia Przemysław Kaniecki1
Danuta Kamolowa: Bo to wszystko takie kołowate facety.
Przemysław Kaniecki: Kto?
Danuta Kamolowa: My. Te „kołowate facety” przywędrowały do nas z AGAD-u za pośrednictwem prof. Zbigniewa Wójcika albo Barbary Smoleńskiej, już nie pamiętam, i przylgnęły jako trafne określenie również bibliotekarzy. Jego autorem był woźny z Archiwum Głównego Akt Dawnych, bardzo zresztą życzliwy takim fanatykom pracy i lubiany przez nich.
I trudno nie przyznać racji staremu woźnemu. Jest tak, a przynajmniej dawniej tak było, że instytucje typu biblioteki, archiwa ściągały właśnie ludzi trochę…
Maryla Wrede: Nieprzystosowanych.
Danuta Kamolowa: Gatunek ludzi, jak to się dzisiaj mówi, pozytywnie zakręconych. Którzy oczekiwali tu pewnego rodzaju spokoju, a jednocześnie odnajdywali w tej pracy urok i sens.
Maryla Wrede: Którzy czasem łatwiej się zaprzyjaźniali z bohaterami spuścizn niż z żywymi.
Danuta Kamolowa: Swoją drogą, jak człowiek „wejdzie” w rękopis, to te postacie naprawdę ożywają. Wiele osób nie rozumie specyfiki naszej pracy i ani ja osobiście, ani, przypuszczam, tak samo panie Maryla i Ania [Anna Milewicz, przysłuchująca się obok rozmowie – dop. P.K.] nie usiłujemy tego objaśnić. No bo jak to można objaśnić ludziom z innych działek, z innych zawodów? Ani pieniądze z tego wielkie, ani kariera (bo kariera jest przecież, no, powiedzmy sobie, średnia), ale za to jakie ogromne zadowolenie.
Maryla Wrede: Mnie się wydaje, że nas w tej pracy pociąga to, co pociąga biografów. Człowiek wchodzi w cudze życie, zaprzyjaźnia się z bohaterami dokumentów, którymi się zajmuje. Tu w dodatku mamy do czynienia z bezpośrednimi śladami, takimi jak korespondencja czy papiery osobiste. Pokusa wchodzenia w czyjeś życie.
Danuta Kamolowa: Pamiętam taką scenkę, jeszcze z początków mojej pracy. Pan Bogumił Kupść z Krystyną Muszyńską opracowywali zespół korespondencji Załuskich. Bohdan Horodyski, ówczesny kierownik Działu Rękopisów (przed panem Kupściem), pewnego dnia przychodzi, patrzy, a oni siedzą tacy zafrasowani, pyta, co się stało. – No nie macie większych zmartwień?! – wykrzyknął, jak usłyszał, że ktoś umarł im w tych papierach.
Co tu się dziwić? Niby XVIII wiek, ale jednak gdy natrafia się na jakąś smutną historię, to trudno się nie przejąć. Do dziś pamiętam, jak u „moich” Romerów Jasio, mały dzieciak, umarł na skrofuły. Ogromnie przykro mi się zrobiło, tym bardziej że opisywała to matka w takim bolesnym liście. We Fredrach też była równie smutna historia. Zwykłe ludzkie sprawy – takie same jak teraz, tylko w trochę innej scenerii.
Maryla Wrede: Ale weszliśmy tu od razu na samym początku w kwestię delikatną. Bo doświadczać tego rodzaju wrażeń tak naprawdę w naszej pracy nam właściwie nie wolno. Nie powinniśmy angażować się w treść przy opracowywaniu rękopisów.
Danuta Kamolowa: Kiedy nie ma rady.
Maryla Wrede: Tak, ale warto zapytać, dlaczego, skoro obowiązuje obiektywizm. Niestety, obiektywizm łatwiej zachować, kiedy mniej możliwe jest zbliżenie się do bohatera, a to się zdarza, gdy ma się do czynienia z kopiami, odbitkami. Oryginalny rękopis ma nawet zupełnie inny zapach.
Przemysław Kaniecki: Zapach?
Danuta Kamolowa: Pachnie człowiekiem. Jak tekst jest wydrukowany, to inaczej się na to patrzy. Na rękopis patrzymy, wiedząc, że był w rękach tego człowieka, który opisuje swoje dole. Nieraz bardzo ciężkie, związane z przeżyciami wojennymi, obozami, więzieniem. Ta lektura niebywale porusza.
Maryla Wrede: Nikt z nas nie potrafił być obiektywny, chociaż teoretycznie taki był obowiązek. I to jest owa premia, którą mamy w pracy zamiast, na przykład, pieniędzy – ten stosunek emocjonalny. Stąd wszyscy tu są zaangażowani w robotę, lubią ją.
Danuta Kamolowa: Ta praca musi wynikać z pewnej potrzeby, żeby tych ludzi – jak jest w wypadku opracowywania spuścizn – w pewien sposób wydobyć z całą ich przeszłością. Żeby przeszłość, jak to mój Romer pisał, odgrzebać. On to pisał, zwracając się do swoich dzieci i nie przypuszczając, że po latach znajdzie się ktoś, kto będzie chciał tę jego przeszłość odgrzebać i wydawać. To wciąga. Mimo że nie można zrobić wszystkiego.
Pomaganie
Przemysław Kaniecki: Ale można zrobić, jak pani, wiele. Osobny temat to te publikacje „literackie”, ale już same publikacje katalogów inwentarzowych…
Danuta Kamolowa: Wiadomo, wszyscy tu to robimy.
Przemysław Kaniecki: Ale akurat pani w tym zakresie zrobiła bardzo wiele.
Danuta Kamolowa: Pamiętniki2 i Przewodnik. No i tom dziesiąty katalogu rękopisów.
Przemysław Kaniecki: Przewodnik, czyli tom Zbiory rękopisów w bibliotekach i muzeach w Polsce3.
Danuta Kamolowa: Ale też ani katalog pamiętników, ani zwłaszcza Przewodnik nie są całkiem moje własne, bo naprawdę bardzo mocno mi pomagali koledzy rękopiśmiennicy. Nie jest tak, że wszystko robi się samemu. Bez pomocy ich wszystkich nigdy bym tego nie zrobiła; toteż zawsze mówię: nasz Przewodnik. Zresztą chodzi nie tylko o ludzi stąd – szczególnie o panią Krystynę, która opracowywała w pierwszym wydaniu zbiory kościelne – lecz także o osoby z zewnątrz, z innych bibliotek, muzeów, placówek z mniejszymi zbiorami, również ludzi mających prywatne kolekcje. Oni byli szalenie życzliwi, chcieli pomóc. Inna sprawa, że to ich też czasem nobilitowało, że współpracują z BN, ale jednak przede wszystkim po prostu chcieli włączyć się w tę pracę. Albo trzeba ich było przekonać; zawsze się jednak dali przekonać i pomagali.
Przemysław Kaniecki: Z korzyścią dla zbiorów, którymi się opiekowali.
Danuta Kamolowa: To prawda. Nie da się ukryć, że nieraz w tych bibliotekach był bałagan, a zwłaszcza w muzeach. To znaczy nie z ich winy, oni po prostu nie umieli porządkować i opracowywać. A niejednokrotnie bardzo cenne rękopisy trafiały przypadkowo właśnie do małych bibliotek czy muzeów. Więc oni pomagali mnie, a ja pomagałam im – tak bym to ujęła.
Jeśli chodzi o Przewodnik, to w drugim wydaniu swój współudział zaznaczyła Teresa Sieniatecka bardzo ciężką pracą. Natomiast całkowita współpraca, pół na pół, była przy Indeksie. Po tym pierwszym wydaniu indeks został znacznie rozszerzony, o wielką liczbę haseł – a indeks adnotowany to wiadomo, jak wygląda, naprawdę żmudna praca, takiego szukania ja bym już dziś chyba nie była w stanie zrobić.
Co zaś do katalogów – to myśmy je wszyscy robili, katalogi były opracowywane wspólnie.
Przemysław Kaniecki: Wszystkie tomy Katalogu rękopisów Biblioteki Narodowej, tak?
Danuta Kamolowa: Mnie nie było w Bibliotece przy pierwszych tomach, ale wiem, że już wtedy, a także później, przy piątym, szóstym i siódmym tomie, opisy były robione zbiorowo. To znaczy każdy coś opracowywał, jedna osoba robiła ten opis, inna następny, na przykład ktoś opracowywał Sieroszewskiego czy powstanie styczniowe, kolejny robił coś innego – każdy miał swoje kawałki. Dlatego to wychodziło „pod redakcją” pana Kupścia i Krystyny Muszyńskiej.
Przemysław Kaniecki: Ale już w późniejszych tomach jako odpowiedzialną za opracowanie wskazuje się raczej jedną, konkretną osobę.
Danuta Kamolowa: Tak, potem powstała idea autorskich katalogów4.
Przemysław Kaniecki: Pani na przykład opracowała wspomniany dziesiąty tom.
Danuta Kamolowa: Zawiera on opisy archiwów Fredrów i Romerów, a także pozostałości rękopisów Biblioteki Ordynacji Krasińskich oraz kilka małych zespołów5.
Ale ten katalog opracowywałam właśnie z Barbarą Smoleńską, dzięki której wyszedł jakoś po ludzku – ponieważ ona była bardzo doświadczoną archiwistką. I była naprawdę cudownym człowiekiem. Umiała uczyć.
Byłam młodsza, więc bardzo mi pomagała w tym opracowywaniu, a powinnam to nazwać właściwie nie tyle pomocą, ile wręcz nauką rzemiosła. Ona traktowała pracę jako działanie wspólne, na tej zasadzie, że każdy musiał wiedzieć, co robi kto inny, bo ludzie nie mają tak ogromnej wiedzy, żeby znać wszystko i móc wszystko opracować. Jej rady były mi niezmiernie potrzebne, ona znała świetnie niemiecki, miała szerokie doświadczenie archiwalne.
Człowiek się całe życie uczył. „Terminowało” się przy tych redagowanych przez pana Kupścia i panią Muszyńską katalogach, w jakich wszyscy mieliśmy swoje udziały w sensie opracowania.
Przemysław Kaniecki: Co to w takim razie znaczyło, że tom był „pod redakcją”?
Maryla Wrede: Szefowie odpowiadali za koncepcję tomu i za jego redakcję, to jest koordynację prac itp. I za korektę. To już niestety zamarło – i tutaj ja być może ponoszę winę niezamierzoną jako kierownik Zakładu w ostatniej dekadzie – korekta była niezmiernie ważnym etapem opracowania. Było to bardzo ważne, żeby drugie oko patrzyło na przygotowaną pracę, najlepiej oko doświadczone.
Przemysław Kaniecki: Mówi pani teraz o korekcie tomu katalogu lub inwentarza czy w ogóle o korekcie opisu?
Maryla Wrede: Mówię także o korekcie każdego opisu. W zasadzie korekty się skończyły właśnie wtedy, kiedy byłam kierownikiem Zakładu. Jeszcze kiedy zostałam szefową sekcji opracowania, robiłam korekty. Potem musiałam po odchodzącej na emeryturę pani Kamolowej przejąć informację centralną i wtedy już korekty zamarły, a gdy byłam kierownikiem, to już to w ogóle upadło – po prostu obowiązki kierownicze wykluczały wszelkie możliwości tego rodzaju prac. Przejął korekty Andrzej Kaszlej, ale sam jeden nie nadążał z nawałem opisów, a nie bardzo było kim go wspomóc.
Szkolenie zespołu i przyuczanie do różnych zadań muszą postępować rytmicznie, a u nas zostało to gwałtownie zahamowane, jest luka pokoleniowa, zerwana została ciągłość.
Ale też jednocześnie jakby zewnętrzne warunki wymusiły na nas inną formę pracy. Opracowanie przestało być pierwszym obowiązkiem, stała się nim informacja. Wiąże się to z tym, że od połowy lat 90. niezwykle przybrało na intensywności gromadzenie. Ilość ofert darowizn i zakupów zdominowała wszelkie działania. A to trzeba było przecież wprowadzić jeszcze do obiegu, więc się bardzo szybko wprowadzało, robiło się skrótowe opisy, byle to wpisać do inwentarza. Opracowanie katalogowe w zasadzie umarło. Najdłużej ciągnął – i właściwie ciągnie nadal – opracowanie katalogowe właśnie Andrzej Kaszlej, a także Dorota Pomianowska i Agnieszka Fabiańska, robiące katalog Aleksandra Janty-Połczyńskiego, który właśnie się ukazał.
I drugi powód, dla którego uległa przetasowaniu formuła naszej pracy: konieczność wejścia z informacją do internetu, nad czym – nad sposobem – głowimy się od około 15 lat.
Przemysław Kaniecki: Trochę się zmieniło, odkąd pani Kamolowa została pracownikiem. Możemy odtworzyć tych kilka dekad funkcjonowania Zakładu sprzed wspomnianych rewolucji? Teraz jest pani na emeryturze, prawda?
Danuta Kamolowa: Na „prawdziwej” – bo ładnych parę lat pracowałam na połowie etatu. Na dobre odeszłam w 2004 roku. Ciągle jednak, tak jak Dorota Pomianowska, przychodzę od czasu do czasu, coś mnie tu ciągnie, poza tym jest wiecznie coś do zrobienia, tyle rzeczy zostawiłam niedokończonych.
Przemysław Kaniecki: Kiedy dokładnie została tu pani przyjęta?
Danuta Kamolowa: W 1957 roku, po kilku latach pracy w Drukach Nowych.
Przemysław Kaniecki: Jak to się odbyło?
Danuta Kamolowa: Kończyłam wtedy studia, ukończyłam pierwszy stopień polonistyki w Warszawie i na drugim stopniu bibliotekoznawstwa w Łodzi miałam u pani prof. Heleny Więckowskiej egzamin z rękopisoznawstwa, po którym profesor wymyśliła, żebym starała się o praktykę w Zakładzie Rękopisów BN. Przyszłam na praktykę i zostałam.
Przemysław Kaniecki: Kierownikiem, po Bohdanie Horodyskim, był Bogumił Kupść.
Maryla Wrede: Aż do 1981 roku. Od 1 grudnia 1981 roku kierownikiem został pan Andrzej Piber, który najpierw pracował w Archiwum Akt Nowych, potem był asystentem, sekretarzem osobistym dyrektora Stankiewicza (sekretarzem naukowym BN) i kiedy Stankiewicz przestał być dyrektorem, mianowano go kierownikiem Zakładu po przejściu Kupścia na emeryturę.
Przemysław Kaniecki: Kto pracował w Zakładzie w 1957 roku?
Danuta Kamolowa: Pan Kupść, pani Muszyńska i pani Barbara Kocówna, pisząca tu zresztą wtedy doktorat. Tylko trzy osoby, no i ja. A później powoli zaczęli napływać kolejni stali pracownicy: Elżbieta Kwiatkowska-Kosmolowa i Dorota Pomianowska, potem Zofia Krajewska.
Przemysław Kaniecki: Ale pani szła na studia, już pracując w Bibliotece?
Danuta Kamolowa: Tak, szłam na uniwersytet w tym samym roku, w którym zaczynałam pracę. Po maturze przyszłam do działu Druków Nowych BN, a zaraz potem dostałam się na studia – też nie wiem, jakim cudem, bo to nie było łatwe.
Przemysław Kaniecki: Ale godziła pani studia z pracą.
Danuta Kamolowa: Musiałam godzić, takie były czasy.
Przemysław Kaniecki: Studia dzienne?
Danuta Kamolowa: Dzienne.
Przemysław Kaniecki: To musiała pani pracować chyba na pół etatu?
Danuta Kamolowa: Na pełen, tyle że etat miał wtedy 6 godzin. Ale czasem było tak, że dawano studentowi dwa dni w tygodniu wolne, a poza tym zwalniali na ćwiczenia i te godziny się odrabiało po południu. Różne takie kombinacje. Dużo wykładów i w ogóle zajęć było po południu na uniwerku – po prostu też dlatego, że bardzo dużo studentów pracowało. Nie było innego wyjścia.
Przemysław Kaniecki: I dla studentów, i dla zakładów pracy chyba. To było niedługo po wojnie…
Danuta Kamolowa: 1950 rok.
Przemysław Kaniecki: …czyli chyba luka kadrowa musiała być wtedy jeszcze ogromna i dopiero uzupełniana.
Danuta Kamolowa: Nie wiem, ale z punktu widzenia studentów – wielu pracowało, bo tego wymagały warunki w domu. Nikt przecież nie szedł do pracy z jakąś specjalnie wielką ochotą, dopiero potem połknęłyśmy bakcyla bibliotecznego.
Przemysław Kaniecki: Jak wyglądały pani początki?
Danuta Kamolowa: Były kursy katalogowania, dla nowych pracowników. Takie przedszkole bibliotekarza – bo ten trening był w zasadzie dopiero początkiem nauki. To było tylko rozpoznanie wstępne charakteru pracy bibliotekarza.
Maryla Wrede: Ba, teraz nie ma nawet tych początkowych kursów. Już kiedy ja przychodziłam, to mimo że był trzymiesięczny kurs, nie pracowałam już na przykład niestety w Zakładzie prowadzącym Bibliografię Zawartości Czasopism.
Przemysław Kaniecki: Co to były za kursy początkowe?
Maryla Wrede: Szerokie szkolenie bibliotekarskie. Robiono je, gdy do BN przyjęto mniej więcej 20 nowo zatrudnionych osób.
Danuta Kamolowa: To były różne szkolenia dla tak zwanych pracowników dniówkowych, kursy ogólnego bibliotekarstwa, poszczególne etapy wstępnego przysposobienia. Przeszłam swoisty ogólny trening rzemieślnika, to znaczy uczyłam się katalogowania tak zwanych druków nowych, poznawałam wszystkie pomoce typu chociażby Estreicher czy Korbut, w ogóle dowiedziałam się, na czym polega obsługa czytelnika.
Przemysław Kaniecki: Może teraz załatwiają to po prostu studia, które do tego teoretycznie przygotowują?
Maryla Wrede: Zwrócę jednak panu uwagę, że ja na przykład jestem historykiem, nikt mnie takiego czegoś na studiach nie uczył. I w ogóle w Zakładzie Rękopisów nie pracuje żaden bibliotekoznawca, tutaj są wyłącznie różnego rodzaju historycy, poczynając od historyków tak zwanych bezprzymiotnikowych, przez historyków literatury, na historykach filozofii kończąc. Więc podczas tego kursu, bardzo rzetelnie prowadzonego, naprawdę wiele się nauczyliśmy. Poza tym po jego zakończeniu w ramach praktyk przechodziło się przez wszystkie zakłady. W każdym zakładzie pracowało się przynajmniej jeden dzień. I tak po jednej, po trzy osoby przechodziliśmy przez każdą komórkę – tak że nieustannie w każdym zakładzie byli jacyś praktykanci. Myśmy się ciągle uczyli albo uczyliśmy innych. I to też była jedna z ważniejszych tradycji, których zaniechano, bo praktyki wewnątrzbiblioteczne, po pierwsze, dawały nam pojęcie o tym, co się w Bibliotece robi, a po drugie, poznawaliśmy się wzajemnie. Trzeba pamiętać, że Biblioteka jest ogromną placówką, paręset ludzi, w pewnych okresach pracowało tu około tysiąca osób.
I jeszcze jedna tradycja, która niestety zamarła. Kiedy przyjmowano do rękopisów nowego pracownika, to po przejściu podstawowego szkolenia i popracowaniu z pół roku czy roku, jechał on na praktykę do innych bibliotek. Ja spędziłam miesiąc w Krakowie i chyba dwa tygodnie we Wrocławiu i w Kórniku. To było takie „przecieranie” się, przejechanie po świecie.
Przemysław Kaniecki: A czym było to podstawowe szkolenie pracownika Zakładu Rękopisów?
Danuta Kamolowa: Takim ABC rękopiśmiennictwa. Człowiek musiał zobaczyć, co to w ogóle jest. Nawet z ludzi pracujących już od dawna w bibliotece nikt nie wie przecież tak naprawdę, jak wygląda praca z rękopisem.
Maryla Wrede: Porządna nauka rzemiosła trwa kilka lat, bo normalny człowiek nie nauczy się tego szybciej. Żeby się nauczyć, żeby nabrać właściwej pokory wobec rękopisu, trzeba przepuścić przez palce tonę papieru, tonę, i to różnorodnego. Więc jest bardzo ważne, aby ta nauka rzemiosła przebiegała pod ręką mistrza. I tutaj miałyśmy mistrzów rzeczywiście.
Danuta Kamolowa: Miałyśmy panią Muszyńską i pana Kupścia, potem, trochę później, Barbarę Smoleńską. A były to w dodatku osoby, które bardzo długo mogły pracować w Zakładzie. Krystyna Muszyńska zawsze powtarzała, że rękopiśmiennik dojrzewa jak stare wino.
Maryla Wrede: Był taki moment – jak ja tu przyszłam – że mówiło się, że w Zakładzie Rękopisów umiera się na stanowisku. I to tak trochę było, że przed Krystyną Muszyńską nikt nie odszedł na emeryturę, naprawdę umierali nieomalże podczas pracy. Barbara Smoleńska, Elżbieta Kwiatkowska…
Danuta Kamolowa: A one jeszcze mogły śmiało pracować. To były jeszcze młode koleżanki, umarły niemal równocześnie, w 1982 roku, jednej wiosny. Bardzo smutny rok w Zakładzie. Potem opuścił nas pan Kupść. Odszedł na emeryturę, ale ponieważ mieszkał blisko pałacu, miał z nami wciąż przez te trzy lata bliski kontakt, uczestniczył w życiu bibliotecznym, więc czuło się, że nadal z nami jest – i wtedy nagle zmarł.
I Krystyna Muszyńska, w 1994 roku. Ona jeszcze, gdy była już bardzo chora, przyjeżdżała na wózku do pracy. Nawet wtedy robiła opisy, redagowała dwunasty tom katalogu, ostatkiem sił, ale też chyba znajdując w tym oparcie, dla niej musiało być to ważne.
Wielkie Księstwo
Przemysław Kaniecki: Pani Maria Wrede mówiła o przemianach w zakresie funkcjonowania zbiorów specjalnych. Na czym więc polegała ta praca kiedyś?
Maryla Wrede: W czasach, kiedy pani Kamolowa zaczynała i jeszcze też kiedy ja zaczynałam, to znaczy w połowie lat 70., najważniejszym, podstawowym obowiązkiem było opracowanie zbiorów własnych Biblioteki. Nie żadne projekty zewnętrzne, kwerendy, plany i tak dalej, tylko opracowanie zbiorów własnych, i to opracowanie katalogowe.
Danuta Kamolowa: Ale trzeba przy tym pamiętać, że w tych pierwszych dekadach po wojnie sytuacja Biblioteki Narodowej też była specjalna. Myśmy wszystko prawie, jak wiadomo, stracili. Zbierało się to, co się zachowało. Albo przejmowało się rękopisy innych zbiorów i zabezpieczało, tak jak, powiedzmy, resztki zbiorów Krasińskich czy rewindykaty, z których garstka tylko nie zginęła. Czy archiwa rodzinne Fredrów, Romerów.
Albo ludzie przynosili rękopisy – tak się działo tuż po wojnie, ale też po wielu latach, jak w wypadku takiego ślicznego rękopisu Biblii przyniesionego przez pana, który tłumaczył, że znalazł to w papierach po dziadku czy pradziadku. Pani Muszyńska od razu, na pierwszy rzut oka wiedziała, że to jest rękopis z Biblioteki Ordynacji Zamoyskich. Też zdarzyło się raz, że znaleźliśmy rękopisy w czytelni na półeczce pod blatem.
Przemysław Kaniecki: Proszę?
Maryla Wrede: Tak było. To były jeden wiersz Norwida i listy Słowackiego, cztery ostatnie listy, napisane tuż przed śmiercią do jego lekarza Antoniego Hłuszniewicza, w których prosi, żeby przyszedł, bo się bardzo źle czuje. Jedne z dwóch ocalałych rękopisów z dawnej Biblioteki Szkoły Polskiej na Batignolles. Ktoś je podrzucił, zostawiając w czytelni. Nie wiadomo kto, bo odkryto je dopiero wieczorem zawiniętą w gazetę paczuszkę.
Przemysław Kaniecki: Takich zdumiewających niespodzianek było może więcej?
Maryla Wrede: Och, było. Na przykład nie tak dawno, kilka lat temu, po śmierci jednego ze znanych krytyków literackich, wnuczka sprzedała bibliotece zawartość tapczanu dziadka. I tam były, okazało się, rękopisy z Muzeum Narodowego Polskiego w Raperswilu, listy do Mickiewicza w sprawie „Trybuny Ludu”. Wypożyczył jeszcze przed wojną do pracy – przed wojną postacie darzone szacunkiem mogły robić takie rzeczy – i najwidoczniej zapomniał. Może źle się wyraziłam, że kupiliśmy: formalnie zostało to ujęte w ten sposób, że Biblioteka zapłaciła za przechowanie, potraktowała to jako depozyt. To zdarzenie było dla nas sporym przeżyciem. Rzadko się zdarza trafić na rękopisy raperswilskie, więc jak ta pani przyszła i obejrzeliśmy przyniesione przez nią dokumenty, zobaczyliśmy te charakterystyczne sygnatury, foliacje naniesione czerwonym atramentem…
Przemysław Kaniecki: A jak to się stało, że ocalały archiwa Fredrów i Romerów i że się tu znalazły?
Maryla Wrede: Archiwum Fredrów i Szembeków Biblioteka otrzymała z Muzeum Narodowego. Natomiast jak to się stało, że ocalało Archiwum Romerów, złożone przed wojną w Bibliotece Krasińskich, dowiedzieliśmy się dopiero po latach. Jak wiadomo, Biblioteka Krasińskich – zarówno zbiory, jak i magazyny rękopisów – zostały w 1944 roku spalone, ale paki z Archiwum Romerów były złożone w oficynie pod schodami, tych nie podpalono.
W 1939 roku wszyscy posiadacze dużych arystokratycznych i ziemiańskich zbiorów prywatnych otrzymali prośbę o złożenie ich w państwowych instytucjach bibliotecznych i muzealnych. Uważano, że zbiorów publicznych nikt nie poważy się podczas wojny naruszać. I na przykład sześć koszy rękopisów Fredrów i Szembeków złożone zostało w Muzeum razem ze zbiorami dzieł sztuki, z pamiątkami rodzinnymi.
Przemysław Kaniecki: Z tych archiwów powstały jedne z najefektowniejszych publikacji „literackich” zbiorów zakładowych.
Maryla Wrede: Jednym z obowiązków nałożonych na pracowników Zakładu było właśnie publikowanie ciekawszych rękopisów z naszych zbiorów. Były one przez Bibliotekę Narodową, a czasem przez inne wydawnictwa, drukowane i my jako pracownicy także przygotowywaliśmy edycje. Jednak zawsze był to taki trochę dodatkowy obowiązek.
Przemysław Kaniecki: Wymieńmy może pokrótce najbardziej spektakularne publikacje.
Maryla Wrede: Pani Krystyna Muszyńska wydała Jasia Ługowskiego podróże do szkół6. Z czystego zachwytu rękopisem, który był rzeczywiście porywający.
Danuta Kamolowa: Basia Smoleńska z kolei – Trzaskowskiego7. A przedtem była wspomniana korespondencja Załuskich8.
Przemysław Kaniecki: Szkoda, że Bogumił Kupść nie kontynuował tej pracy, mimo że był przez badaczy namawiany na kontynuację edycji korespondencji Załuskiego9.
Danuta Kamolowa: Tak, był namawiany, ale w końcu nic z tego nie wyszło. No szkoda. Cóż, zawsze mówiono nam: – Boże, wy siedzicie na „materiale”, powinniście to publikować.
Przemysław Kaniecki: Trochę prawda.
Danuta Kamolowa: Ale do tego trzeba było mieć czas! Po godzinach musiałyśmy do tych chudych pensji dorabiać i ciągle siedziałyśmy w zleconych pracach. Do tego obowiązki domowe – no i wiadomo, jak to mogło wyglądać. Przecież jak się robi wydanie tekstu, to jest to praca niezwykle forsowna, ile się trzeba namęczyć przy samym robieniu przypisów!
Maryla Wrede: Przyzwoitej edycji źródła nie daje się zrobić mimochodem, trzeba się temu poświęcić. I jeżeli się człowiek wciągnie w katalogowanie, to nie ma kiedy robić edycji. Chociaż pani Kamolowa pokazała, że w ogóle wiele rzeczy można zrobić „na uboczu”, ale jakim kosztem, to tylko ona wie.
Danuta Kamolowa: Nie takie mnóstwo. A Romerów10 wydałam po pierwsze z miłości do nich, a po drugie – za namową pani Ady Wysockiej. Ady z Romerów Wysockiej, naszej wielkiej przyjaciółki; to dzięki niej rzeczywiście zaczęłam o tym myśleć. A Wyprawę do wód Romera zrobiłam z kolei, bo miałam już czas, byłam na „prawdziwej” emeryturze i chciałam napisać o losach tego całego archiwum.
Przemysław Kaniecki: A te „psy”11?
Danuta Kamolowa: Z nimi było tak, że Dział Wydawniczy poprosił o coś humorystycznego, a ponieważ te „listy psów” już były tutaj dosyć znane, i wśród pracowników, i wśród osób zaprzyjaźnionych z zakładem, i ludzie mówili, że to dosyć śmieszne, więc opracowałam je do druku, traktując jako zabawę, która zrobiła mi masę przyjemności. Za bardzo się przy tym nie napracowałam, szczerze powiem, choć rysunki rzeczywiście trzeba było wydłubywać z tych tomiszczy listów.
Pani Maryla tak mówi o problemach z „uboczem”, a sama też w końcu wydała książkę – pamiętniki Józefa Mineyki12.
Maryla Wrede: Ale to była prosta publikacja zwykłego pamiętnika, niestanowiącego części większej spuścizny. Rzeczy, o których warto mówić naprawdę, to są nasze kolekcje, zespoły, zbiory, archiwa.
Mineyko i Romerowie to Wielkie Księstwo Litewskie, a polskich rodzin ziemiańskich, które utrzymywały ze sobą stosunki, nie było znowu tak wiele. Dwieście nazwisk. Można zapamiętać, naprawdę. Oni się rzeczywiście wszyscy znali i między sobą żenili. Ma to swój urok – zwłaszcza dla edytora – ale ma też swoje wady. To środowisko było strasznie zamknięte, wręcz ksenofobiczne.
I na pewno zdecydowanie ponad to środowisko i ponad w zasadzie chyba większość środowisk wielkoziemiańskich wyrastają Romerowie.
Danuta Kamolowa: W każdym razie my ich darzymy dużym szacunkiem także ze względu przyjaźń z Adą Wysocką, która jest jak gdyby pochodną wszystkich dobrych cech rodziny.
Przemysław Kaniecki: Jak ją państwo poznaliście?
Maryla Wrede: Przyszła do nas w 1976 lub 1977 roku, gdy przyjechała pierwszy raz do Polski. Pani Kamolowa wydała niewiele wcześniej wspomniany dziesiąty tom katalogu, z którego rodzina dowiedziała się w ogóle, że archiwum Romerów ocalało. Ada przyszła, bo chciała się dowiedzieć, jak to archiwum wygląda. No i jak weszła tutaj…
Danuta Kamolowa: …to siedziała cały miesiąc. I potem wzięła urlop we Francji, i czytała dalej. A potem myśmy wysłali jej mikrofilmy. Dzisiaj to byłoby niemożliwe, ale wtedy jakoś wysłaliśmy, jako rodzaj ekwiwalentu za to, że archiwum zostało u nas. I ona całe to archiwum przepisywała dla siebie i syna z wielką przyjemnością, ale też z dużym trudem, na maszynie.
Przemysław Kaniecki: Czy to jakoś może pomogło przy wydaniu?
Danuta Kamolowa: Przy ostatnim publikowanym tomie. Przysłała mi maszynopis, więc nie musiałam przepisywać sama i mogłam już tylko sczytać, czy nie ma błędów, czyli była to ogromna pomoc techniczna. Przy pierwszym tekście było inaczej, bo ja buszowałam po różnych sygnaturach – po listach, po dziennikach, wyrywałam te różne fragmenty, robiłam z nich taką kombinację połączoną z moimi didaskaliami.
Maryla Wrede: Kiedy jeździliśmy do Paryża, ona bardzo blisko z nami współpracowała jako członek THL-u i trochę dzięki nam i przy nas wciągnęła się jako wolontariusz w pracę w Bibliotece Polskiej. Później, kiedy my już tam nie jeździliśmy, to ona i tak im pomagała. Bardzo dużo pracy włożyła, pracy niezmiernie pożytecznej, bo identyfikowała ludzi, których ci nowi emigranci nie umieli rozpoznać (to jest ciocia Józia, na pewno ona, a to wujek Władek, to jego podpis). Nie mówię już o tym, że wykonywała najprostsze, ale i najbardziej męczące prace biblioteczne, takie jak alfabetyzowanie listów, numerowanie kart rękopisów.
Danuta Kamolowa: Gdy robiłam spuściznę Konstantego Brandla – to była spora spuścizna malarza emigranta – ona mi to foliowała. Setki kart. Bez niej bym absolutnie tego nie zdążyła zrobić, bo byłam w Paryżu tylko miesiąc, przedtem trzy tygodnie, czyli miałam dwa miesiące na ogromną spuściznę.
Maryla Wrede: Jej pomoc była w Bibliotece Polskiej bardzo doceniana – póki żył dyrektor Leszek Talko.
Ale jeśli mówimy o Adzie, to nie sposób nie wspomnieć o tym, jak wcześniej, w stanie wojennym, wzięła nas pod opiekę i zorganizowała centrum pomocy dla Zakładu Rękopisów. Była bardzo zaangażowana w Solidarność Polsko-Francuską (Association Solidarité France-Pologne), gdzie organizowano właśnie takie centra pomocy. Ada porozdawała nasze adresy: każdy z nas dostał swojego patrona, który przysyłał paczki. Rozpisała w swojej parafii i w okolicy konkurs na paczki dla nas, a na przykład Dorota Pomianowska miała opiekunów ze Szwajcarii. Wszystkie nasze dzieci wychowały się na nadanym dzięki Adzie mleku, przewożonym przez stewardesy. Ci opiekunowie bardzo nas solidnie wspomagali. Przesyłka, która zawierała żarówkę i gumkę do majtek, była w stanie rozczulić najtwardszego. Dostawaliśmy też bony, za które można sobie było wybrać różne produkty w magazynach firmy Ariton.
Danuta Kamolowa: Niezwykła kobieta.
Maryla Wrede: Nawet zrobiła szydełkiem chusty wełniane dla każdej z nas.
Zbiory własne, archiwa dalsze
Przemysław Kaniecki: Wróćmy do kwestii zmieniających się z dekady na dekadę zadań Zakładu.
Danuta Kamolowa: Pani Maryla mówiła o obowiązku opracowania zbiorów własnych, niewychodzeniu na zewnątrz. Faktem jest, że wtedy była potrzeba zrobienia porządku: przecież tu stały paki, pudła, skrzynie… To musiało jakoś w ogóle zostać zinwentaryzowane, a potem opracowane.
Przemysław Kaniecki: Gdzie one były trzymane?
Danuta Kamolowa: W magazynie. Przywożono je i stawiano – i tak stały sobie powiązane sznurem konopnym. Tak było z Romerami. To były leżące paki, wielkie, w takim szaroburym, paskudnym papierze, z napisem „Romerowie”. Przywieziono je z Okólnika, gdzie stały w czasie wojny. Jak już wspomniałyśmy, rodzina nawet nie wiedziała, że były tam złożone, albo nie pamiętała, nie wiem, w każdym razie myśleli, że one zginęły razem z całym zbiorem Biblioteki Krasińskich. Fredrowie przyjechali z Muzeum Narodowego od Lorenza. W zielonej skrzyni, która jeszcze może gdzieś w magazynie jest, i w koszu.
Maryla Wrede: I tak to leżało latami w magazynie przy regałach, zresztą ostatnie paki z transportów wojennych – to znaczy spływające w różnych okresach z transportów wojennych – były otwierane w celu opracowania dopiero po remoncie magazynu w 1990 roku.
Danuta Kamolowa: Właściwie dopiero po opracowaniu najważniejszych zbiorów zaczęliśmy powoli myśleć o wypełnianiu tych funkcji związanych ze statusem centralnej biblioteki. O wychodzeniu ku innym bibliotekom.
Maryla Wrede: Uściślijmy: to pani pierwsza zaczęła się wyrywać w świat.
Danuta Kamolowa: Właściwie to był przypadek. Panu Kupściowi udało się stworzyć sekcję Informacji Centralnej. To był jego pomysł, tak jak idea spuścizn, czyli ułożenie informacji o zbiorach w Polsce według spuścizn autorskich. Ale to było i jest nie do zrobienia w całości, przyznam, że wiedziałam to od początku. I musiałam naprawdę stanąć na głowie, żeby to zrobić jako tako.
Przemysław Kaniecki: Plonem jest między innymi ten katalog kartkowy, który stoi w holu, nieopodal szatni?
Danuta Kamolowa: Tak, to są te karteluszki rozpisywane według autorów. Ale to jest niepełne. Znajdzie pan jedną karteczkę z jakimś tam listem, a następnych listów czy utworów pozostało mnóstwo nieodnotowanych.
Maryla Wrede: Niestety, kwerenda niezamknięta, niedokończona – nie jest informacją. To może być mylące. Strasznie trudno przekonać ludzi, że ta informacja nie jest kompletna. Uważają, że jak nie znajdą tu, to nie ma w ogóle, tymczasem jak się nie znajdzie tu, to trzeba szukać dalej.
Przemysław Kaniecki: W każdym razie jest to bardzo poręczne. Drugim owocem jest wspomniany Przewodnik.
Danuta Kamolowa: Zaświtała mi myśl, żeby zrobić „przewodnik”, opracowując zbiory pod kątem nie spuścizn autorskich, ale historyczno-proweniencyjnym. Nie bardzo to było chętnie przyjmowane przez moich zwierzchników, ale ja się uparłam. Przewodnik jest, jaki jest, co będę mówić, można go sobie obejrzeć. Jest, jaki mógł być.
Przemysław Kaniecki: W sekcji informacyjnej najpierw trwały prace nad informacją o rękopiśmiennych zbiorach krajowych, prawda?
Danuta Kamolowa: Szerzej to już zupełnie nie byłoby do wykonania. Owszem, miałam marzenia, żeby zrobić i zbiory emigracyjne, jednak potem na szczęście szybko to zarzuciłam.
Maryla Wrede: Ale informacje o zbiorach zagranicznych już pani wtedy gromadziła13.
Danuta Kamolowa: To takie pierwsze próby. Tu już właśnie była kontynuatorką pani Maryla, która wzięła się za emigrację. Kiedy byłam u początku tych prac, zaczęła pracować w Zakładzie.
Przemysław Kaniecki: Te toczące się właściwie do dziś prace w Paryżu znikąd się nie wzięły. Po pierwsze, Zakład przez prace pani Kamolowej rozszerzał stopniowo zakres obszaru działań, a po drugie – zostały nawiązane kontakty. Jak to się stało, że krajowi badacze zostali w ogóle wpuszczeni do Biblioteki Polskiej?
Maryla Wrede: Dzięki zabiegom dr. Andrzeja Kłossowskiego i prof. Jerzego Skowronka. Oczywiście, to, że Biblioteka Polska się w ogóle zgodziła nas krajowców dopuścić, otworzył nam rok 1989, mimo że Biblioteka Polska miała stały kontakt z Biblioteką Narodową również wcześniej. Prace zaczęliśmy w 1992 roku, w 1990 i 1991 prowadził rozmowy pan Kłossowski, przy czym samo ostateczne wejście tam zawdzięczamy długim latom jego kontaktów, osobistych związków ze środowiskami książki na emigracji. Równolegle mniej więcej pracował nad tym prof. Skowronek jako dyrektor Naczelnej Dyrekcji Archiwów Państwowych – i to ich działania, pospołu, otworzyły oficjalne kontakty.
Przemysław Kaniecki: Jak wyglądało to otwarcie?
Maryla Wrede: Panowie Kłossowski i Piber pojechali do Portugalii, do pani Marii Danilewicz-Zielińskiej, która chciała przekazać swoją spuściznę do BN. Wracając, zajechali do Paryża, zatrzymali się dosłownie na kilka dni na umówione spotkanie w Bibliotece Polskiej.
Przemysław Kaniecki: Podobno sposób, w jaki to opracowywano, był trochę pani pomysłem.
Maryla Wrede: Gdy pan Andrzej Piber wrócił, przygotował pierwszy projekt pomocy w opracowaniu zbiorów, który, jak to pan Andrzej, dał nam do przeczytania. W młodzieńczym zadufaniu i przekonaniu, że zjadłam wszystkie rozumy, skrytykowałam mu ten projekt.
Przemysław Kaniecki: Pracowała tu pani już paręnaście lat, więc krytyka była konstruktywna.
Maryla Wrede: No tak, ale byłam od niego jednak młodsza. Nie była to rzeczywiście czcza krytyka, napisałam kontrprojekt. Zapytał, czy może to pokazać w ministerstwie, i to właśnie ten kontrprojekt został przyjęty jako wstępny projekt Biblioteki Narodowej. Zorganizowaliśmy ekipę i na pierwszy wyjazd pojechałam ja z Maliną Gamdzyk-Kluźniak. I wtedy, po tym pierwszym wyjeździe, napisałyśmy już dokładny plan prac nad uporządkowaniem i inwentarzem rękopisów.
Dla mnie osobiście zainteresowania oraz bliższe zajęcie się emigracją stanowi zresztą jakby przedłużenie prac nad środowiskiem kresowym.
Przemysław Kaniecki: Jak długo trwały prace w Bibliotece Paryskiej?
Maryla Wrede: Prowadziliśmy je przez 8 lat14. A potem była emigracja londyńska – 6 lat15. Teraz natomiast, jako swoisty ciąg dalszy opracowywania emigracji paryskiej, jest Maisons-Laffitte.
Przemysław Kaniecki: A jak rozpoczęły się prace w Petersburgu, zresztą również nadal kontynuowane?
Maryla Wrede: Początek informacji i bazy danych Biblioteki Załuskich jest pracą pani Kamolowej. To była „chałtura” z lat 60. dla IBL-u wrocławskiego, dla prof. Jerzego Worończaka, który potrzebował spisu zaginionych rękopisów. Pani Kamolowa robiła kartotekę na podstawie różnych źródeł, a robiąc ją, przygotowywała kopie dla Zakładu, po prostu przy każdej kartce robiła drugą. Tworząc naszą komputerową bazę danych w połowie lat 90., jako pierwszą warstwę informacji przepisaliśmy tę kartotekę. Kończyłam wtedy grant sejmowy (kwerenda parlamentariów na zlecenie Biblioteki Sejmowej), więc dwuletni grant na Załuskich wziął na siebie Sławomir Szyller i od ponad 6 lat kontynuujemy ten grant, jeżdżąc do Petersburga – uzupełniając tę podstawę, dopisując do niej jednostki, rozszerzając opisy na podstawie inwentarza petersburskiego. Ale tak naprawdę u początku leży kartoteka pani Kamolowej, kartoteka składająca się z 6-8 tysięcy opisów, która powstała w ten sposób, że trzeba było przestudiować całą literaturę dotyczącą rękopisów.
Danuta Kamolowa: No, niektóre partie były bardzo łatwe, na przykład przepisałam całego Korzeniowskiego, ale poszukiwanie po różnych publikacjach wymagało już dużo roboty, rzeczywiście.
Przemysław Kaniecki: Tak jak powiedziała pani Kamolowa, pani Maryla jest kontynuatorką jej prac – i podobno w ogóle znalazła się pani w Zakładzie właśnie przez nią, bo została pani przez nią namówiona. I chyba się pani tu realizowała od samego początku?
Maryla Wrede: Tak, bo moją pasją była zawsze historia społeczna. Jako tak zwany historyk bezprzymiotnikowy nie zajmuję się żadną szczególną dziedziną, natomiast interesowałam się społecznym funkcjonowaniem mniejszych i większych zespołów ludzkich, i jeśli chodzi o rękopisy, interesuje mnie właśnie społeczny kontekst tych dokumentów. Moją wielką miłością są i pozostają – chociaż jest to już coraz dalsze wspomnienie – parlamentarzyści XVI, XVII i XVIII wieku, którymi zresztą zaczęłam się zajmować dzięki pani Smoleńskiej, to ona mi dała do opracowania pierwsze miscellanea, parlamentaria (pracowałyśmy przy szykowanym tomie katalogu rękopisów BOZ16). Ta kwintesencja działalności polityczno-społecznej I Rzeczpospolitej to było to, co mi się niezmiernie podobało, co mnie zawsze najbardziej interesowało17.
Przemysław Kaniecki: Gdy przyjęto panią do BN, najpierw pracowała pani przez trzy miesiące w Zakładzie Starych Druków, czekając na etat w rękopisach. Rozumiem, że było wówczas możliwe płynne przechodzenie z zakładu do zakładu?
Maryla Wrede: Przede wszystkim kierownik Zakładu wbrew wszelkim pozorom miał w tej socjalistycznej instytucji dużą autonomię, jeżeli chodzi o decydowanie o kierunku pracy Zakładu i o decyzje dotyczące składu personalnego. Merytoryczna wiedza kierownika gwarantowała zasadność podejmowanych decyzji, weryfikowanych przede wszystkim przez środowisko, które rzeczywiście interesowało się pracą poszczególnych ośrodków. W Bibliotece dotyczyło to także zakładów w Dziale Zbiorów Specjalnych, nie tylko Instytutów. Kierownik Zakładu rekomendował więc dyrektorowi kandydata na pracownika – i nie pamiętam sytuacji, w której by dyrektor kwestionował decyzję kierownika.
Danuta Kamolowa: Pamiętam, że w wypadku pani Maryli było tak, że obchodzono jakieś „lecie” naszego kierownika Kupścia i szef powiedział do dyrektora Stankiewicza, czego by potrzebował w ramach jakby prezentu. Padła odpowiedź: etatu. I etat jakoś się znalazł, a pani Maryla przyszła do nas.
Maryla Wrede: To było po dłuższym czasie przerwy, po chyba 4 latach nieprzyjmowania nikogo, a w Zakładzie była wielka potrzeba powiększenia zespołu. Po mnie też była długa luka.
Rękopiśmiennik Krzysztof Pomian
Przemysław Kaniecki: Kilka lat przed pani przyjściem tymczasowym pracownikiem Zakładu był prof. Krzysztof Pomian. Wydaje mi się to niezmiernie ważne, nie tylko ze względu na samą interesującą postać – ten epizod był chyba nie bez znaczenia dla jego bardzo ważnej pracy badawczej, bo przecież wydani we Francji w 1987 roku Zbieracze i osobliwości. Paryż–Wenecja XVI–XVIII wiek to jest klasyczna pozycja z zakresu nauk o zbiorach specjalnych. Prof. Pomian pracował tu przez moment po 1968 roku.
Danuta Kamolowa: Przez dwa lata.
Przemysław Kaniecki: Od kogo to wyszło?
Danuta Kamolowa: Nie pamiętam tego. Chyba od dyr. Stankiewicza. Pan Krzysztof Pomian był u nas właściwie gościem – nikt nie wyobrażał sobie, włącznie z nim samym, jego przyszłości w Zakładzie Rękopisów. Prędko się jednak z nami zaprzyjaźnił. Pan Kupść miał nieco mieszane uczucia, bo liczył, że będzie miał jako nowego pracownika bardziej bibliotekarza niż docenta filozofa.
Maryla Wrede: Tak, nie jestem przekonana, czy został przez BN przyjęty ku wielkiej radości pana Kupścia. Im bardziej jednak robił to wbrew sobie, niemal zadając sobie gwałt, a z przekonania o wyższości sytuacji, o konieczności, tym lepiej o nim świadczy. Robił to wbrew sobie także dlatego, że zdawał sobie sprawę, jakie były potrzeby Zakładu. Przecież tu były jeszcze ciągle te nierozpakowane pudła, którymi nie miał się kto zająć.
Danuta Kamolowa: Ale pan Pomian bardzo się zaangażował. Na przykład była taka wystawa, chyba zatytułowana „Rękopisy warsztatem pracy naukowej”, w którą włożył ogromnie dużo swojej inwencji i która między innymi dzięki temu rzeczywiście bardzo fajnie wyszła. Bo chodziło o to też, żeby pokazać wartość źródłoznawczą naszego materiału, a także by poprzez różne tego typu obrazki przybliżyć nasz warsztat. Pamiętam, że Pomian tych moich jeszcze wówczas niezrobionych do końca Romerów rozłożył na dwóch stołach, rozsypał po prostu te materiały i dodał cały komentarz. To on stworzył tę gablotkę, przy której, oprowadzając ludzi, mówiło się: – Tak wygląda materiał, który trzeba opracować, i tak wygląda trud opracowania. – Miał ciekawe pomysły. I bardzo cenił naszą pracę.
W ogóle trzeba by dodać, że wtedy myśmy dużo wystaw robili. Barbara Smoleńska na przykład stworzyła piękną wystawę „Listy z dawnych lat”. A wystawy robiło się inaczej niż teraz – robiło się częściej i naszymi własnymi siłami. Robiło się również rodzaj lekcji. Przychodziły wycieczki, i dzieci, i starsi. W tym był cały urok, bo rękopis ożywał. Nie mówiąc już o różnicy między wystawami dzisiejszymi a tamtymi: że nieraz naprawdę waliły tłumy. Przy pokazie skarbów ludzie stali w kolejce aż do przystanku tramwajowego. Bo to była wystawa najcenniejszych rzeczy, włącznie ze średniowiecznymi.
Maryla Wrede: Tu trzeba podkreślić, że popularyzacja, w znaczeniu opowiadania o tym, co się robi w Bibliotece, i pokazywania „z ręki” manuskryptów, była jednym z ważniejszych elementów naszych działań jako instytucji jeszcze do połowy lat 90. To było nawet spore obciążenie, ale przyjemne i na pewno pożyteczne. Jako Zakład prowadziliśmy nawet w latach 90., i to przez kilka semestrów, zajęcia dla studentów z Uniwersytetu Warszawskiego prezentujące metodologię pracy z oryginalnymi źródłami rękopiśmiennymi. Jeszcze teraz czasami UKSW zwraca się do nas z prośbą o przeprowadzenie zajęć. Pokazy dla studentów czy wycieczki szkolne, także ze szkół podstawowych, oraz wycieczki spoza Warszawy, które miały w programie wizytę w siedzibach zbiorów specjalnych – wypadały co najmniej raz w tygodniu. To była, jak sądzę, dobra robota z naszej strony. Później chyba zmieniły się programy szkolne i to wygasło, po prostu zamarło zainteresowanie. Biblioteka raczej nie ponosi za to winy, choć może niezbyt szeroko się reklamowała.
W latach 70. na pewno taką funkcję popularyzatorską pełniły wystawy, o których mówi pani Kamolowa, oraz wycieczki.
Danuta Kamolowa: Wycieczkom pokazywało się specjalnie przygotowane wystawki – gablotki wypełnione częściowo prawdziwymi rękopisami, częściowo makietami (mieliśmy kilka takich cennych makiet, na przykład Psałterza Floriańskiego czy Kroniki Galla). Ale wystawy też miały wielki walor edukacyjny. Świadczą o tym już same tytuły, jak choćby: „Osiem wieków piśmiennictwa”, „Rękopisy iluminowane”, „Książka – pomnikiem kultury”18. To wyprowadzało nasze rękopisy na zewnątrz, ludzie się dzięki nim uczyli historii, historii kultury, historii literatury, dowiadywali się, co się tutaj u nas robi, na czym polega nasza praca, po co my tu jesteśmy i co my tu w ogóle mamy w zbiorach. Ale to było bardzo dawno temu i wszystko się już szalenie zmieniło. Diametralnie. Wszystko przyspieszyło.
Wiem, że można by powiedzieć, że kiedyś tu była trochę stojąca woda. Ale to była woda, w której pływały całkiem fajne ryby.
I kiedy tak mówimy o walorach edukacyjnych wystaw – jeśli chodzi o wystawę prezentującą bibliotekę jako warsztat, przyznacie, że pan Pomian ładnie pokazał temu widzowi wartość źródłoznawczą naszego materiału. Pokazał, jak dużo się trzeba napracować, żeby opracować te rękopisy, czym jest pudło do opracowania.
Poza tym robił nam ciągle przy śniadaniu wykłady o Leibnizu. Praca w BN przypadła na okres, kiedy go opracowywał.
Maryla Wrede: Bo chyba wszystko, co ważne w tym Zakładzie, działo się przy śniadaniu.
Przemysław Kaniecki: To od razu musimy powiedzieć, czym są tutejsze „śniadania”, na które wszyscy się schodzą. Od kiedy to się zaczęło?
Danuta Kamolowa: Odkąd pamiętam, zawsze było śniadanie, które się zaczynało o godzinie dziesiątej.
Maryla Wrede: To, że się jadło wspólnie drugie śniadanie, wynikało z tego, że o jednej porze przychodziła herbaciarka, która na takiej jednej płytce elektrycznej gotowała w wielkim aluminiowym czajniku herbatę. Chyba któraś z pań sprzątaczek pełniła te obowiązki. Zbierała od wszystkich kubeczki („garczek pana kierownika” zawsze wyróżniała) i gotowała tę herbatę dla nas na godzinę dziesiątą, a o wpół do jedenastej gotowała herbatę dla Zakładu Starych Druków.
Już nie ma czajnika, już nie ma płytki, już nie ma herbaciarki, ale zawsze są te śniadania o dziesiątej w rękopisach i o wpół do jedenastej w starych drukach.
Danuta Kamolowa: I przy tych śniadaniach właśnie słuchaliśmy o Leibnizu. Albo o studentach – nie zapomnę nigdy, jak mówił nam, że największe nadzieje pokłada w średnich studentach, że najczęściej tacy bardzo wybitni studenci spadają szybko, a właśnie średniaki wynoszą się pod niebiosa. Zresztą młodzi go podobno bardzo lubili.
Myśmy pana Pomiana, wydaje mi się, przyjęli bardzo miło. Ale jednocześnie wszyscy mieli wobec niego pewnego rodzaju kompleks. On był wykładowcą, filozofem – i bardzo był przy tym naturalny, tylko że jak nam opowiadał o Leibnizu, to zwracał się do nas jak do słuchaczy swoich zajęć na uniwersytecie, przekonany, że my mamy wszystko, o czym on mówi, w małym palcu. I myśmy szybko robiły takie miny, jakbyśmy rzeczywiście miały to wszystko w małym palcu, uśmiechałyśmy się, potakiwałyśmy. On był po prostu z innej bajki. Ale naprawdę naturalny i przemiły.
Anna Milewicz (wtrącając uwagę): Jak jeździliście do Paryża, to on was zapraszał, chciał się z wami spotkać, prawda? Byli u niego Andrzej Kaszlej i Teresa Sieniatecka.
Danuta Kamolowa: Tak, byliśmy na obiedzie, bardzo było miło.
Grecki wschód księżyca
Przemysław Kaniecki: Prof. Pomian w Zakładzie pracował dość krótko. Gdy odszedł, można było zagospodarować ten etat.
Danuta Kamolowa: Doszła więc Zofia Krajewska. To było w 1970 albo w 1971.
Maryla Wrede: Jako pracownik była niezmiernie ważną postacią.
Danuta Kamolowa: O, Zosia była i jest postacią szczególną. Wystarczy spojrzeć do jej trzynastego tomu Katalogu – to jest naprawdę crème de la crème naszej pracy. Coś wyjątkowego. Ona gotowa była do zrobienia różnych szalonych rzeczy, żeby ten katalog udoskonalać.
Przemysław Kaniecki: I udoskonala go nadal. Widziałem ten egzemplarz, który tu stoi na półce – przecież to jest coś jakby dopiero składki robocze tomu, wszędzie korekty ołówkowe, dopiski, rozszerzenia.
Danuta Kamolowa: Ona potem w tym grzebała się rzeczywiście, mimo że katalog został wydany. Toteż mówię, że to niezwykła postać.
Maryla Wrede: Przyznajmy jednak – choć ja oczywiście mam duży szacunek dla jej pracy – że trochę to jest z naddatkiem. Szaleństwo drobiazgowych ustaleń i analitycznych dochodzeń doprowadzała już trochę do absurdu.
Anna Milewicz: Trochę taka była, bo na przykład te jej wyjazdy…
Przemysław Kaniecki: Wyjazdy?
Maryla Wrede: Zosia do niedawna jeszcze – tylko czy ja potrafię o tym opowiedzieć? – wyjeżdżała na zagraniczne wycieczki. Jej ulubionym miejscem była Grecja. A organizowała sobie je samodzielnie, i to w czasach, kiedy jeszcze w ogóle wyjazd na wycieczkę organizowaną przez biuro podróży to był szczyt marzeń. Ona jednak nie wytrzymywała reżimu turystycznej wyprawy z biura i organizowała wszystko sama. Ale jak organizowała! Dla mnie to jest absolutną kwintesencją jej charakteru, jak ona sobie układała harmonogram wyjazdu. Przed jednym z planowanych wojaży zbadała dokładnie, kiedy wypadają wschody księżyca w pełni na jednej z greckich wysepek, na którą się wybierała. Otóż wymarzyła sobie, że będzie pływać w morzu właśnie przy wschodzącym księżycu, w srebrzystej wodzie. Tak skoordynowała wszystkie terminy i rezerwacje, by zrealizować swoje marzenie. Potrafiła telefonować – w czasach, kiedy możliwość połączenia się z zagranicą rezerwowało się trzy dni wcześniej – do hoteliku na tej wysepce, żeby na ten dzień zarezerwować pokoik, oczywiście z odpowiednim widokiem.
Danuta Kamolowa: I jej praca tutaj wyglądała tak samo. Nieraz myśmy machały ręką na różne rzeczy – ona nie machnęła. Gotowa była ekshumować faceta, żeby się dowiedzieć, kiedy on naprawdę umarł i móc sprecyzować dane biograficzne przy opisie jakiegoś jednego listu.
Maryla Wrede: W 1986 roku wyjeżdżałam do Austrii zajmować się wystawą. No to Zośka miała oczywiście zlecenie. Kazała mi się dowiedzieć, czy na pewno pod Wiedniem mieściło się w 2. połowie XIX wieku takie więzienie, w którym był uwięziony facet, którego list ona miała w ręku. Czy ta nazwa pasuje do daty, którą ona wydedukowała z treści listu.
Danuta Kamolowa: Tak, pamiętam to!
Maryla Wrede: Mieszkałam wtedy pod Wiedniem, do najbliższego autobusu miałam 8 kilometrów. Już nie mówię o tym, że ja tam przecież pracowałam. Ale nie było rady, Zosia potrafiła mi ze trzy razy przysyłać przypominające listy, żebym koniecznie sprawdziła tę nazwę więzienia z 2. połowy XIX wieku pod Wiedniem.
Danuta Kamolowa: Zosia ma bardzo szerokie horyzonty. Bardzo się interesowała teatraliami, była takim teatrologiem samoukiem. Ale potem się liczyli z nią znani ludzie związani z reżyserią czy historią teatru. Ona sobie obrała Wyspiańskiego, a przede wszystkim Wyzwolenie, i potrafiła chodzić do Teatru Narodowego i jeździć do Krakowa dzień po dniu, na każde przedstawienie, i każdego dnia miała inną postać teatralną: robiła dokładne notatki.
Maryla Wrede: Wszystko to sobie rozpisywała, na takie ogromne scenopisy. Do Krakowa jeździła naprawdę często. Brała urlop albo jechała na wieczór i wracała nocnym pociągiem.
Danuta Kamolowa: Reżyserzy później do niej biegali, żeby zobaczyć te opracowania, bo mieli gotowe zarysy roli. Jak ona wytrzymywała codziennie chodzić na Wyzwolenie, ja tego nie jestem w stanie pojąć, ale tak było.
Odeszła na emeryturę w latach 90. Mimo że ją przytrzymywali, przecież pan Piber bardzo chciał z nią pracować. Ale powiedziała, że jak nie może przy robocie palić papierosów, to nie będzie tu pracować.
Przemysław Kaniecki: Ale cały czas pracuje. Ten egzemplarz świadczy o tym wymownie.
Anna Milewicz: A palić przestała.
Danuta Kamolowa: I to niedługo po odejściu.
Komputery
Przemysław Kaniecki: Może też związane to było z wejściem komputerów? Wiem, że wielu osobom trudno było zaakceptować tę rewolucję pracy. Wiem też, że to pani Kamolowa – obok pani Maryli – jako pierwsza zaczęła pracować na komputerze.
Danuta Kamolowa: Inaczej nie dałabym rady. Opracowując katalog pamiętników, miałam wszystko na kartkach, karteczkach i karteluszkach. Miałam taką kartotekę alfabetyczną według nazwisk autorów, a do indeksów było drugie pudło. Brałam tekst, opisywałam na karteczce, indeksowałam i układałam alfabetycznie. Tony!
Z tymi pudłami wiąże się mnóstwo zgryzot. Choćby taka sytuacja: gdy już przy pierwszym wydaniu Przewodnika miałam wszystko ułożone alfabetycznie i przygotowane do przepisania na maszynie, to cała ta skrzynka mi spadła i cała moja praca się rozsypała. Myślałam, że popełnię samobójstwo. Nienawidziłam układania alfabetycznego, z tymi wszystkimi podgrupami i tak dalej, a tu musiałam to zrobić drugi raz.
Maryla Wrede: Przy wątku komputerów należy podkreślić, że pani Kamolowa była pierwszą osobą, która wprowadzała bazy danych.
Przemysław Kaniecki: Tak?
Danuta Kamolowa: Tak?
Maryla Wrede: Tworzenie baz danych – rozumianych jako system informacji – zaczęło się od tworzenia bazy danych do zbioru pamiętników. To była nasza pierwsza wewnętrzna baza danych, jeszcze przed komputerem.
Danuta Kamolowa: Nie, to jakaś nadinterpretacja!
Maryla Wrede: Naprawdę, pani Kamolowa była w ogóle pionierką baz danych, jeszcze komputerów na świecie nie było, a pani już robiła bazy danych. Bo nie chodzi o samo posługiwanie się klawiaturą, tylko o taki sposób komponowania informacji, żeby one były przeszukiwalne, o takie sformułowanie informacji, żeby punkty dostępu były zrozumiałe dla wszystkich. I tę ideę pani Kamolowa rozumiała znacznie lepiej niż wielu bibliotekarzy, i nas tego nauczyła. Forpocztą były właśnie Przewodnikowe informacje o zbiorach rękopiśmiennych w Polsce i Centralna Informacja.
Pani Kamolowa – przepraszam, że teraz wystawię pani pomniczek – widziała pewne zjawiska globalnie, syntetycznie. Bibliotekarze muszą widzieć w lesie drzewa, a pani Kamolowa wykraczała poza standard bibliotekarski i widziała puszczę, którą jest baza danych. Wymyśliła sposób, jak się tam dostać, czyli wymyśliła system dojść do informacji. A wymyśliła to w epoce, kiedy obowiązywał nas drut i kartki z dziurką.
Danuta Kamolowa: Ja wiem, że pewne pomysły, które wypracowaliśmy podczas jakichś projektów, służyły do zbudowania baz danych. Ale to nie były tylko moje pomysły. To także pomysły choćby ludzi z wrocławskiego IBL-u, bo na przykład stracone rękopisy Biblioteki Załuskich i w ogóle listę tak zwanych rewindykatów odtwarzałam na zasadzie właśnie pracy zleconej z IBL-u, co robiłam zresztą z głębokim przekonaniem, że to jest pożyteczna robota.
Przemysław Kaniecki: Rozumiem, że te prace zlecone – dziś, o ile wiem, to już jest niepraktykowane – były dodatkowymi projektami, które były państwu powierzane jako osobom biegłym w informacji naukowej i wykonywane poza pracą zakładową?
Maryla Wrede: Byli tacy czytelnicy, z którymi przez ich wieloletnie przychodzenie, przez ich przekazywanie nam kwerend zleconych, zbliżaliśmy się i naprawdę mogliśmy mówić, że jesteśmy z nimi zaprzyjaźnieni. Na przykład ze wspomnianym prof. Wójcikiem, który zachodził tutaj na śniadania po drodze na środowe zebranie pracowni w Instytucie Historii PAN na Rynku Staromiejskim. Było wiele takich osób zaprzyjaźnionych, przychodzących pogadać – i czasami to były poważne rozmowy, z których mogliśmy się mnóstwa rzeczy dowiedzieć. I oczywiście również przy samych kwerendach uczyliśmy się bardzo wiele, nawet jeśli temat dotyczył historii hodowli koni.
Ale też uczono się od bibliotekarza. Anna Maria Wolińska, pracująca w czytelni polonistka po KUL-u, mogłaby z podziękowań we wstępach do prac naukowych różnych ważnych badaczy ułożyć sobie księgę jubileuszową. Bo też jest faktem, że była mistrzynią informacji naukowej i pomogła wielu badaczom udoskonalić ich warsztat. Była niesłychanie zaangażowana w to, co robiła. W czasach, kiedy wymagało to naprawdę ogromnego skupienia sił wewnętrznych, pani Anna Maria wydobywała informację spod ziemi.
Przemysław Kaniecki: A kiedy w BN pojawił się komputer?
Maryla Wrede: Nie jestem pewna, ale myślę, że to była druga połowa lat 80. Zmusiłyśmy z panią Kamolową dyrekcję do sprawienia Zakładowi jednego z pierwszych w Bibliotece komputerów. To był komputer XT, na którym pisało się w ChiWriterze; ten edytor miał pamięć operacyjną komputera wynoszącą 4 MB – to było bardzo dużo.
W tym samym czasie zaczął w BN pracować pan Jan Wierzbowski.
Danuta Kamolowa: Pana Janka wspominam bardzo ciepło, bo właśnie on wprowadził mi do komputera – to był początek lat 90. – tę całą bazę katalogową pamiętników. Wprowadził najpierw opisy, no a potem indeksy, za które go kochałam, bo one załatwiły mi to pudełko pełne drobnych karteczek. Mogłam zrobić paroma kliknięciami hasła osobowe, rzeczowe, proweniencyjne, geograficzne, hasła instytucji, urzędów – wszystko miałam w komputerze, robiąc od razu indeks i opisując tekst. Niesłychana frajda. I to się powtórzyło później przy opracowaniu drugiego wydania Przewodnika. Mimo że robiłam to na pewno nieudolnie, nie miałam specjalnych do tego talentów i intuicji. I zawsze się bałam, że nagle nacisnę jakiś klawisz nie taki i mi wszystko ucieknie, wszystko utracę. Nieraz zresztą tak było, że część przepadała; jak się człowiek napracował i potem nagle, nie wiadomo dlaczego, coś się nie zapisało, to było przykro. Ale to nie to samo, co spadająca na podłogę i rozsypująca się cała skrzyneczka.
Przemysław Kaniecki: Co to znaczy, że pan Wierzbowski wprowadził indeksy? Jak wyglądało to wprowadzanie?
Maryla Wrede: Pan Janek dzwonił do nas i ustalał różne rzeczy. Myśmy mówiły: – Panie Janku, chciałybyśmy, żeby przy czwartym kliknięciu otwierał się wodotrysk, a dopiero za siódmym się zamykał. – Na co pan Janek mówił: – To się może da zrobić, ale nie wcześniej niż za tydzień. – I tak się posuwała praca. Byłyśmy więc, za przeproszeniem, pionierkami małych katalogów.
Przemysław Kaniecki: Czyli MAK-a, tak? Który czytelnicy znają z internetowej strony BN, bo MAK obok Innopaca/Millenium służy do udostępniania baz danych.
Maryla Wrede: Tak. To zostało stworzone w oparciu o nasze potrzeby.
Przemysław Kaniecki: Były wcześniej komputery w BN?
Maryla Wrede: Owszem. Pamiętam, jak podczas wspomnianych kursów oprowadzali nas po takich specjalnych pokojach. Tam stały szafy z kręcącymi się tarczami.
Bibliotekarze a archiwiści
Przemysław Kaniecki: Wymienieni wcześniej mistrzowie pań mają swoje wspomnienia w tomie Znawcy rękopisów19.
Danuta Kamolowa: Cieszę się, że jest tam też wspomnienie Barbary Smoleńskiej. To nie jest co prawda obszerna sylwetka, dużo większe mieli pani Krystyna i pan Kupść, ale jest. O ten tekst musiałam trochę walczyć – zespół ze Stowarzyszenia Bibliotekarzy stwierdził, że ona raczej była archiwistką. Jak to archiwistką? Przecież pracowała i tu, i tu: w AGAD-zie pracowała prawie 20 lat, od 1945 roku, ale i u nas też pracowała 20 lat, bo przyszła w 1963 roku. Jasne, jakoś został w niej archiwista, zwłaszcza archiwista zespołów podworskich – bo głównie zajmowała się aktami podworskimi [tj. aktami gospodarczymi majątków szlacheckich – dop. P.K.] – ale też już nie przesadzajmy, w końcu archiwa mają podobny materiał, tylko my inaczej opracowujemy.
Przemysław Kaniecki: To znaczy?
Danuta Kamolowa: Archiwa mają tak ogromne zespoły, że nie mogą się zagłębiać szczegółowo, ich materiał liczony jest na metry. A w naszych instrukcjach podkreślano pewną szczegółowość opisu – przynajmniej w tych instrukcjach, które były kiedyś, teraz, jak wiem, formułuje się już inaczej wytyczne. Ale materiał był zawsze bardzo podobny. Zresztą jeśli na przykład archiwa rodzinne są bardzo rozległe, to i u nas tak samo się je opracowuje. Porządkując dokumenty prawno-majątkowe, idziemy po linii archiwalnej. A tak zwane spuścizny? Przecież one idą według instrukcji Kolankowskiego – katalogowania spuścizn, która jest taka sama jak u nas. Tu nie można prochu wymyślić, jeśli ma się spuściznę, to trzeba ją opracować tak, jak rozum nakazuje: materiały biograficzne, potem twórczość, tłumaczenia, potem dokumenty do działalności, notatniki, listy i korespondencja i tak dalej. Wydaje mi się, że to zdrowy rozsądek jest najważniejszy przy opracowywaniu zbiorów. Zaznaczam jednak, że trudno mi się wypowiadać w kwestii archiwów – muszę powiedzieć uczciwie, że ja nigdy w życiu nie pracowałam w archiwum.
Przemysław Kaniecki: Ale pracowała pani w BN, gdzie pracowali i archiwiści, i bibliotekarze, więc jednak te stanowiska siłą rzeczy się ścierały. Bogumił Kupść był archiwistą i Barbara Smoleńska, jak pani wspomniała, była przed pracą tu archiwistką.
Maryla Wrede: Największym archiwistą był chyba dr Andrzej Piber. On pozostał archiwistą, mimo że przez parę ładnych lat – od 1981 do 1999 roku – był kierownikiem naszego Zakładu. Ale w duszy pozostał archiwistą, jego podejście archiwistyczne jakby nie uległo mutacji, dla niego Biblioteka pozostawała tylko kawałkiem życia, całym życiem był Paderewski i archiwa.
Danuta Kamolowa: Co do pana Kupścia, to nie wiem, czy był takim znowu archiwistą. On bardzo krótko pracował w archiwum. Natomiast Barbara Smoleńska – może mylę się, ale tak mi się wydaje – umiała pogodzić jedno z drugim.
Przemysław Kaniecki: No dobrze, ale o ile mi wiadomo, jest pewien konflikt dotyczący opracowywania. Szkoła archiwistyczna i szkoła biblioteczna. Na czym on polega?
Maryla Wrede: To jest tak zabagniony temat… otwiera pan ranę w stanie zapalnym.
Przemysław Kaniecki: Ale wcale nie chcę jej otwierać, chcę tylko obejrzeć.
Maryla Wrede: Ja też, podobnie jak pani Kamolowa, raczej gotowa jestem widzieć temat w ten sposób, że nie ma wielkiej różnicy. Metoda jest tak naprawdę w wielu wypadkach ta sama, tylko czasami używamy innych nazw na te same rzeczy. Z tym że opracowanie biblioteczne (najchętniej wzięłabym to w cudzysłów) uważam za gorsze, a archiwistyczne za lepsze.
Danuta Kamolowa: No to już tu nie możemy się zgodzić. Archiwistyczne musi być z natury rzeczy bardziej ogólne – ja wolę pewną szczegółowość, właśnie biblioteczną. Takie są moje odczucia. Ale pani Maryla ma tu swoje poglądy, dość zresztą oryginalne, zważywszy na to, gdzie pracuje. Chętnie posłucham.
Maryla Wrede: Ależ ja podzielam poglądy, które w gruncie rzeczy są pani poglądami, jeśli je tylko inaczej nazwać. Pani jest pierwszą osobą, która przełamywała te spory, chodziła metodycznie w poprzek różnych dróg bibliotecznych. I to pani zrozumiała pierwsza, że wszystkiego nie da się ogarnąć. Przecież przewodniki są nieco „odjazdem w bok”, jeśli chodzi o metodę. Jest to jak najbardziej ukłon w stronę archiwalnej metody opisu, skoro to jest opis zespołów, to jest opis na najwyższym, najszerszym poziomie informacji. Informacja szeroka, a nie pogłębiona.
Danuta Kamolowa: Racja, ale to nie znaczy, że jest to dla mnie ideał. Tak musiałam pracować przy zbiorach rozproszonych, nie miałam wyjścia.
Maryla Wrede: Niestety, moje skłanianie się ku opisowi archiwalnemu jest również podyktowane tym, że nie ma czasu ogarnąć wszystkiego. Już zresztą o tym mówiliśmy. Jesteśmy w takiej sytuacji, że nie mamy prawa rozdrabniać się na robienie opisów katalogowych, analitycznych. Zastąpiły je opisy inwentarzowe, które są skrótem opisów katalogowych, natomiast wydaje mi się, że Biblioteka i tak w przyszłości będzie wymagała od nas po prostu opisów zespołów.
Spór dotyczy też – a raczej przede wszystkim, bo to jest najbardziej newralgiczny temat – wciąż powstających ustaw: bibliotecznej i archiwalnej. Kto komu ma podlegać. Przedmiotem sporu są również nasze zbiory rękopiśmienne. Archiwiści uznają, że na przykład BN sobie uzurpuje prawo do opieki nad tego rodzaju zbiorami specjalnymi jak rękopisy, bo to jest dokument typowo archiwalny. Skądinąd i niektórzy bibliotekarze uznają, że rękopisy w odróżnieniu od choćby starodruków nie dają się podciągnąć pod działalność biblioteki, nie mówiąc już o tym, że są po prostu kłopotem jako przedmiot katalogowania. Rękopisy są zupełnie inne niż książki i według niektórych receptą na nasze różnienie się od książek ma być polecenie przykrojenia się do książkowych standardów opracowania i podania informacji.
Przemysław Kaniecki: A jeśli chodzi o spory metodyczne, dotyczące w ogóle metod opracowania rękopisu?
Maryla Wrede: Tak, oczywiście, był taki spór, i to bardzo żywy jeszcze wówczas, gdy zaczynałam tu pracować, w połowie lat 70. Wzbudzony został przez problem rękopisów dawnych, natomiast dotyczył w zasadzie wszystkich zbiorów większych i wieloskładnikowych, mieszanych. To znaczy jeżeli był rękopis, który zawierał wiele tekstów, a jeszcze te teksty były luźne, to szkoła falenicka twierdziła, że należy opisać je tak, jak zostały ułożone przez autora bądź osobę, która przekazała je do zbiorów, czyli zachować opis w porządku kodykologicznym, zastanym, natomiast szkoła otwocka twierdziła, że wręcz przeciwnie, należy wszystko rozsypać i uporządkować według logicznych zasad przyjętych do porządkowania.
Przemysław Kaniecki: Kto reprezentował każdą z tych szkół? Czy to się rozkładało na zwolenników metod archiwistycznych i metod bibliotecznych?
Maryla Wrede: To się rozkładało bardzo różnie, ale częściowo tak właśnie. Archiwiści głównie reprezentowali szkołę zachowania porządku kodykologicznego, a bibliotekarze – przynajmniej ze szkoły o korzeniach tkwiących głęboko w międzywojniu – woleli nadawać porządek według indywidualnie pojmowanego porządku rzeczowego, opisując zawarte w miscellaneach teksty w układzie: mowy, listy, wiersze, gazetki itp. I nawet te miscellanea, które były oprawne, niektórzy bibliotekarze opisywali według logicznego porządku, dając skaczącą foliację.
Przemysław Kaniecki: Numery kart były nie po kolei?
Maryla Wrede: Prawda, że ciekawe? To jest horrendum dla kogoś, kto usiłuje coś znaleźć. Układ rzeczowy był według takiego porządku, jaki widział bibliotekarz.
Przemysław Kaniecki: No dobrze, ale mimo że pani teraz dobitnie dystansuje się do porządku logicznego, bywa, że też sama sięga po metodę ingerencji, o ile mi wiadomo, przy archiwum „Kultury” paryskiej.
Maryla Wrede: Nie. Wręcz przeciwnie.
Przemysław Kaniecki: Takie jest założenie pracy członków zespołu, który jeździ do Maisons-Laffitte. Lata dokumentów będą mieszane, układane według nazwisk.
Maryla Wrede: Ale teraz robimy korespondencję, i to są wytyczne tylko dotyczące korespondencji – która i tak jest pomieszana. Gdyby w zbiorze listów był zachowany konsekwentnie układ chronologiczny, tobym tego nie ruszała, ale układ chronologiczny i tak jest zaburzony. Nie tylko przez to, że Giedroyc wyjął i wydzielił z niego ponad 200 nazwisk, ale także wewnątrz pierwotnego układu były zaburzenia. W związku z tym trzeba było wkroczyć w ten układ, a zasada uporządkowania została przyjęta taka, jaka wydaje się najbardziej praktyczna dla użytkownika korzystającego z korespondencji – po nazwiskach. Oczywiście, w pewnym sensie zaburzyliśmy coś, co można nazwać okruchami historii, i oczywiście zrobiliśmy to nie bez rozterek. Bardzo długo się nad tym zastanawialiśmy i rozważaliśmy sposób opisania listów. Ale też stan pierwotny pozostanie do odtworzenia: spis wydzielonych nazwisk jest dostępny, a układ chronologiczny można zrekonstruować na podstawie indeksu chronologicznego.
Podkreślam: poza korespondencją zachowujemy zastany układ. Nie porządkujemy w żaden logiczny sposób, ponieważ logikę każdy z nas ma inną. Nawet jeśli są jakieś wytyczne, nie są one – nie mogą być – nigdy na tyle ścisłe, by objąć wszelkie możliwe komplikacje i wyjątki20.
Przemysław Kaniecki: Jeśli chodzi o tamten spór między zwolennikami różnych metod – w jaki w ogóle sposób on się toczył?
Maryla Wrede: Także podczas zjazdów metodycznych. Nawet jeśli były to zjazdy tylko rękopiśmienników. Przyszłam do pracy już po dwóch dużych spotkaniach, z których jedno było we Wrocławiu, a drugie w Kórniku pod Poznaniem – ponieważ metodę kodykologiczną reprezentowali koledzy z Biblioteki Kórnickiej PAN. Tam był bardzo fajny zespół dowodzony przez pana prof. Andrzeja Mężyńskiego, a ponieważ Zofia Krajewska przyszła do nas właśnie z Kórnika, mieliśmy z nimi bardzo dobry kontakt. I rzeczywiście, tamte metodyczne spotkania były – poza tym, że podobno bardzo soczyste – także efektywne. Sama uczestniczyłam w drugim zjeździe wrocławskim, które przebiegało pod hasłem: „robimy nowe wytyczne”. Cały nasz Zakład tam pojechał, bo to było trzydniowe intensywne spotkanie właściwie wszystkich polskich rękopiśmienników.
Przemysław Kaniecki: A te spotkania wcześniejsze?
Danuta Kamolowa: Zjazd wrocławski był o tyle trudny, że przyjechało dużo bibliotekarzy z całej niemal Polski i każdy musiał się „wygłosić”. Spotkanie w Kórniku było natomiast zawężone, dotyczyło tylko opracowywania rękopisów staropolskich. Dyrektorem Biblioteki Kórnickiej był pan Stefan Weyman, a młodymi wówczas pracownikami byli wspomniany Andrzej Mężyński i Jacek Wiesiołowski. Dyrektor Weyman i jego żona przyjęli nas jak rodzinę – była szarlotka, obiad w Śremie i spacery nad jeziorem. A wcale to nie przeszkodziło w bardzo żywych obradach i nawet dość „pyskatych”.
wiosna 2011
1 Rozmowa z wieloletnimi pracowniczkami Zakładu Rękopisów Biblioteki Narodowej - o historii Zakładu, jego powojennym zespole oraz o specyfice pracy w tego rodzaju komórce bibliotecznej. Do opracowania dokumentów rękopiśmiennych, przede wszystkim osobistych, potrzebne są umiejętności i wiedza innego rodzaju niż do opracowania typowych dokumentów bibliotecznych, takich jak książki czy czasopisma; praca ta przynosi efekty dopiero po długim czasie i, jak mało która, wymaga wieloletniej praktyki warsztatowej.
2 Pamiętniki i relacje w zbiorach rękopiśmiennych Biblioteki Narodowej, oprac. Danuta Kamolowa, Biblioteka Narodowa, Warszawa 1988. Wyd. II: Pamiętniki i relacje w zbiorach rękopiśmiennych Biblioteki Narodowej, oprac. Danuta Kamolowa, przy współpr. Teresy Sieniateckiej, Biblioteka Narodowa, Warszawa 1998. Zob. na ten temat także rozmowę Krzysztofa Pilawskiego z Danutą Kamolową Pamiętnik w spadku na portalu PiszemyWspomnienia.pl – http://www.piszemywspomnienia.pl/index.php?v=opinie&c=15&d=pamietnik-w-spadku.
3 Zbiory rękopisów w bibliotekach i muzeach w Polsce. Przewodnik, oprac. Danuta Kamolowa, przy współudziale Krystyny Muszyńskiej (zbiory kościelne), Biblioteka Narodowa, Warszawa 1988. Zbiory rękopisów w bibliotekach i muzeach w Polsce. Indeks, oprac. Danuta Kamolowa i Teresa Sieniatecka, wyd. II popr. i rozszerz., Biblioteka Narodowa. Zakład Rękopisów, Warszawa 2003.
4 Por. zestawienie publikacji o zbiorach rękopisów BN i katalogów cząstkowych na stronie internetowej BN – http://www.bn.org.pl/zbiory/rekopisy/publikacje-i-katalogi-czastkowe.
5 Katalog rękopisów. 8301-9000, oprac. Danuta Kamolowa i Barbara Smoleńska, Warszawa 1972.
6 Jasia Ługowskiego podróże do szkół w cudzych krajach. 1639–1643, oprac. i wstępem poprzedziła Krystyna Muszyńska, łac. listy i diariusz Jasia Ługowskiego tłum. Jan Sękowski, PIW, Warszawa 1974.
7 Józef Trzaskowski, Zbiór różnych drobnostek..., oprac. i wstęp Barbara Smoleńska, przy współudziale Danuty Kamolowej, „Pax”, Warszawa 1982.
8 Korespondencja Józefa Andrzeja Załuskiego. 1724–1736, oprac. Bogumił Stanisław Kupść, Krystyna Muszyńska, Zakład Narodowy imienia Ossolińskich, Wrocław 1967.
9 Zob. o tych namowach uwagi we wspomnieniu badacza w tomie Znawcy rękopisów, red. Hanna Zasadowa, Mirosława Kocięcka, Wyd. Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich, Warszawa 2002, w serii „Bibliotekarze Polscy we Wspomnieniach Współczesnych”, t. 7.
10 Zob. Nie ustawajmy więc w ochocie pisania… Z listów i dzienników trzech pokoleń, wybór, oprac. i wstęp Danuta Kamolowa, Krąg, Warszawa 1992; Edward Jan Römer, Wyprawa do wód z Litwy do Normandii. Kartki z dziennika 6 czerwca – 16 listopada 1861, oprac. i wprow. Danuta Kamolowa, Biblioteka Narodowa, Warszawa 2006.
11 Jan Aleksander Fredro, Pieskie sprawy, czyli Listy Jana Aleksandra Fredry i Leopolda Starzeńskiego, oprac. Danuta Kamolowa, Biblioteka Narodowa, Warszawa 2004.
12 Józef Mineyko, Wspomnienia z lat dawnych, oprac. Maria Wrede, przy współpr. Marii Sierockiej-Pośpiechowej, Biblioteka Narodowa, Warszawa 1997.
13 Zob. np. Danuta Kamolowa, Archiwum Literackie w Pradze i jego polonica, „Rocznik Biblioteki Narodowej”, t. 7 (1969), s. 570–583.
14 Zob. Katalog rękopisów Biblioteki Polskiej w Paryżu. Tom VII. Sygnatury 1136–1359, oprac. Malina Gamdzyk-Kluźniak, Danuta Kamolowa, Andrzej Kaszlej, Marek P. Prokop, Teresa Sieniatecka, Paryż–Warszawa 1996; Maria Wrede, Przewodnik po zespołach rękopisów Towarzystwa Historyczno-Literackiego i Biblioteki Polskiej w Paryżu, oprac. Maria Wrede, Marek P. Prokop, Janusz Pezda, Towarzystwo Historyczno-Literackie w Paryżu, Biblioteka Narodowa w Warszawie, Biblioteka Polska w Paryżu, Warszawa 2000.
15 Zob. Maria Wrede, Przewodnik po zespołach rękopisów Biblioteki Polskiej POSK w Londynie, oprac. Maria Wrede i Jadwiga Szmidt, przy współpr. Magdaleny Bocheńskiej-Chojeckiej i Grzegorza Pisarskiego, Biblioteka Polska POSK w Londynie, Biblioteka Narodowa w Warszawie, Biblioteka Narodowa, Biblioteka Polska POSK, Warszawa-Londyn 2006.
16 Katalog rękopisów. Seria 3, Zbiory Biblioteki Ordynacji Zamojskiej, t. 2: „Rękopisy od XVI do XIX wieku (sygn. BOZ do 1050)”, oprac. Barbara Smoleńska, przy współudz. Krystyny Muszyńskiej, Warszawa 1991.
17 Zob. Sejmy i sejmiki Pierwszej Rzeczypospolitej. Dokumenty w zbiorach Biblioteki Narodowej, oprac. Marek Wrede, Maria Wrede, Wydaw. Sejmowe. Kancelaria Sejmu, Warszawa 1999.
18 Zob. Książka pomnikiem kultury narodowej. Przewodnik, tekst Danuta Kamolowa i inni, Warszawa 1966.
19 Zob. Znawcy rękopisów…
20 Zob. także wypowiedzi M. Wrede w sprawozdaniu ze spotkania naukowego w PAU: Marian Nowy, Kolekcje emigracyjne – jak o nie zadbać, „PAUza Akademicka” 2011, nr 113; przedr. int.: http://pauza.krakow.pl/113_2011.pdf