Na dziesięciolecie „Czasopisma w czasopiśmie”
Rozmawiają: Stanislava Repar, Primož Repar i Miroslav Mićanović
(Wywiad dla czasopisma „TEMA”, Zagrzeb; rozmawiał Miroslav Mićanović)
przełożyła Marta Cmiel
Miroslav Mićanović: Po uroczystym otwarciu, pięknym powitaniu i życzeniach w atmosferze radości towarzyszącej rozpoczęciu festiwalu „Review within Review odbyła się projekcja filmu upamiętniającego dziesięciolecie międzynarodowego projektu „Czasopismo w czasopiśmie”. Co wydarzyło się w ciągu tych dziesięciu lat? Kim są obecni uczestnicy projektu? Jak możemy stać się częścią historii „Czasopisma w czasopiśmie”? Jakie instytucje popierają ten projekt? W jaki sposób, poza wydarzeniami związanymi z festiwalem, był on realizowany i co jest jego prawdziwą treścią? Jakie ideały pielęgnował? Które z nich się urzeczywistniły i jakie są cele na przyszłość? Proszę o obszerną i wyczerpującą odpowiedź, jaka zadowoli także tych, którzy o „Czasopiśmie w czasopiśmie” wiedzą niezbyt wiele albo zupełnie nic.
Primož Repar: Kiedy z końcem lat dziewięćdziesiątych wziąłem udział w spotkaniu redaktorów czasopism europejskich na Międzynarodowym Festiwalu Vilenica, który został zorganizowany z inicjatywy rodzącej się sieci europejskich pism literackich Eurozine, olśniła mnie myśl, że przydałoby się europejską strefę kulturową, tworzoną przez pisma literackie i humanistyczne, powiązać bezpośrednio, bez przewodnictwa jakiegoś rozstrzygającego centrum, które decyduje o zawartości i homogenizuje ją. Jeśli naprawdę chcemy się lepiej poznać, możemy tego dokonać tylko poprzez wgląd w inną kulturę. Dopiero dzięki wejrzeniu w inność czy nawet odmienność literatury, która nie jest sprowadzana przez filtry wzorców do wspólnego mianownika, uwalnia się możliwość dialogu, będącego poznawaniem różnorodności, wzajemnym ubogacaniem. Zatem jak poznać tę różnorodność? Tylko poprzez udostępnienie jej w swoim języku. Czyli rozwiązaniem jest integracja europejska, ale bez scentralizowanej i nadzorowanej sieci różnic, bez pośrednictwa wielkich języków i ograniczania treści. Za kilka lat te idee mogły dojrzeć w praktyce, właśnie podczas spotkania z inną kulturą i językiem, a mówiąc dokładniej, z moją obecną żoną, która wówczas kierowała słowackim czasopismem „Romboid” i w lot pojęła ducha tej idei. W naszej wymianie myśli powstało coś, co dziś nosi nazwę „Czasopismo w czasopiśmie”. Kiedy spotykaliśmy się ot tak, każde w swoim państwie, zamiast na spotkaniu Eurozinu, na które były zaproszone zarówno „Apokalipsa”, jak i „Romboid”, chętniej zawitaliśmy do Bratysławy. Któż wie, gdzie się potem zrodził już bardzo konkretny projekt „Czasopismo w czasopiśmie”, który ożył w 2002 roku, kiedy to odbyły się pierwsze wymiany pomiędzy Czechami, Słowakami i Słoweńcami? Obecnie tych czasopism jest już 17, jeśli wliczyć również pismo „Tema”, które właśnie dołącza do projektu, wymian z kolei, dokładnie licząc, 66 w trzynastu językach (wiele jest również nieformalnych, których nie bierzemy pod uwagę). Są one głównie bilateralne, ale ostatnimi czasy także coraz bardziej multilateralne. Co, najprościej rzecz ujmując, skrywa się pod nazwą „Czasopismo w czasopiśmie”? Pisma, które tworzą sieć, przygotowują wybór swoich artykułów dla partnerów projektu, a z drugiej strony gotowe są wydać teksty pozostałych, zgodnie z ich ocenami i wyborem. Krótko mówiąc, dany periodyk wybiera swoje teksty, a jej wybór przekłada i na swoich łamach publikuje inne czasopismo. To znaczy, że zawartość danego czasopisma, w układzie, który jest dla niego charakterystyczny (chodzi na przykład o rubryki), pojawia się w innym czasopiśmie i języku, gdzie przeobraża się w zewnętrzną formę niniejszego czasopisma, częściowo (w pojedynczym bloku) lub w całości. Zasady nie są bowiem dogmatycznie wyznaczone, jest to rzecz umowna i zależna od poglądów – takie są założenia. Czasopismo „Quorum” ukazało się na przykład częściowo w czasopiśmie „Literatur und Kritik” i „Host”, a w całości choćby w czasopiśmie „Apokalipsa”, „Ars” czy „Romboid”. Samo z kolei opublikowało część „Quorum”, w całym numerze zaś – zawartość różnych europejskich pism literackich. Projekt nie musi być obustronny, uzależniony jest od wewnętrznej dynamiki czasopism i potrzeb danej przestrzeni kultury, ale z zasady ma za zadanie prezentować pozostałe pisma partnerskie tudzież języki.
Projekt z czasem przyniósł również inne formy współpracy, od wydawniczej po artystyczną czy intelektualną. Dlatego też rozwinęły się różne formy spotkań, jak festiwale, sympozja i inne. Najważniejszą jest chyba międzynarodowy festiwal „Czasopismo w czasopiśmie”, który w tym roku odbywał się już po raz ósmy. Organizuje go Stowarzyszenie Kulturalne Apokalipsa, które ma w swojej pieczy „asymetryczne” tworzenie sieci „Czasopismo w czasopiśmie”. To znaczy, że każdy sam decyduje, jak i z jaką intensywnością będzie współpracował z innymi. Także poziomy współpracy pomiędzy niektórymi partnerami są różne. Ważne jest, żebyśmy współpracowali swobodnie i autonomicznie, nie oczekując jedynie dwustronnego lub jednorazowego odzewu. Umiejscowienie określonych czasopism we właściwej dla nich przestrzeni kultury, związane z nią konteksty kulturowe i możliwości są przeróżne. Najlepiej wiedzą o tym ci, którzy tworzą jakieś pismo. I tak jedni przygotowują także inne festiwale i wydarzenia kulturalne albo już organizują podobne do naszego festiwale i włączają w nie także nasze wspólne treści. Inni z trudnością przeprowadzają nawet zwykłą prezentację jakiegoś numeru czasopisma. Dziś jest to szczególnie ważne, żeby ludzie dowiedzieli się, że coś takiego w ogóle istnieje. Myślę, że dzięki naszemu projektowi udało się wiele osiągnąć w tej kwestii. Nie spodziewałem się, że dojdzie do tylu różnych wymian, że w ten sposób interesujący autorzy zostaną docenieni, a ich książki przełożone na obce języki, że będziemy nawet w tym składzie organizować Międzynarodowe Sympozjum Filozoficzne, że będą się odbywać warsztaty literackie i tym podobne. I liczne przedstawienia, wydarzenia literackie w różnych miejscach, wszędzie. Pamiętam na przykład, jak w czasie, gdy „Quorum” się nie ukazywało, występ jego autorów odbijał się echem w Bratysławie, kiedy wyszło po słowacku, a wcześniej po niemiecku.
W kwestii wydań wielojęzycznych i współpracy na targach jesteśmy jeszcze na początku drogi, kto wie, co z tego wyniknie. Dobrze jest też wiedzieć, kto się czym zajmuje. Projekt nie ma żadnych instytucjonalnych gwarancji, dlatego też jest chwiejny, zmienia swoje kształty i kierunek. Przede wszystkim zależny jest jednak od synergii współpracujących. Zamysłów, co dałoby się jeszcze zrobić, jest wiele, idziemy krok za krokiem, czasem dając sobie chwilę wytchnienia. Prawdą jest też, że w czasach, kiedy umniejsza się doniosłość naszej pracy, potrzebujemy być może nowych strategii współpracy, które łączyłyby nas bardziej solidarnie. A one już istnieją i wielokrotnie sprawdziły się w praktyce, zresztą już na samym początku, na przykład przy wspólnym pisaniu i podpisywaniu petycji na rzecz czasopisma „Apokalipsa”.
Stanka Repar: Zgadzam się prawie ze wszystkim, poza zdaniem: „Za kilka lat te idee mogły dojrzeć właśnie w praktyce, podczas spotkania z inną kulturą i językiem, a mówiąc dokładniej z moją obecną żoną, która wówczas kierowała słowackim czasopismem »Romboid« i w lot pojęła ducha tej idei”. Otóż wydania czasopisma „Romboid”, aż do roku 2000, potwierdzają, że idea kreowania więzi między czasopismami, ich wydawcami, a za ich pośrednictwem także między literaturami i kulturami, urzeczywistniła się w moim „redaktorskim” życiu już o wiele wcześniej i każde z nas pielęgnowało ją na swoim gruncie, jeszcze zanim się poznaliśmy. Nasze spotkanie, a potem od 2001 roku także wspólne życie, były dobrym powodem – a właściwie mile widzianą możliwością – do kształtowania wspólnego projektu. Pierwsze kontakty mieliśmy, że tak powiem, z mojego „bagażu podręcznego”. Już wcześniej współpracowałam z kręgiem autorów i krytyków z czeskiego „Hosta” (no, morawskiego – z Brna), który w latach dziewięćdziesiątych w Bratysławie przedstawił inne słowackie czasopismo („Rak”). Współpracowałam także z redaktorami i tłumaczami z polskiego kwartalnika „FA-art”, który w momencie, gdy pojawiła się potrzeba znalezienia partnera w Polsce, naprowadził nas z Primożem na inne polskie czasopisma, przede wszystkim „Studium” z Krakowa (sam nie był wtedy w stanie wziąć udziału w projekcie). Pamiętam, jak spędziliśmy z Primožem kilka godzin w bibliotece Instytutu Polskiego w Bratysławie, szperając w tamtejszych czasopismach, rozłożonych na półkach, sprawdzając wszystkie wskazówki i propozycje „FA-artu” i słowackich tłumaczy języka polskiego. Słowacki „Romboid” był od początku trzonem projektu (już w 2001 roku w mniejszych blokach prezentowałam w nim słoweńskie czasopisma „Apokalipsa” i „Literatura”), w końcu pracowałam w nim na zlecenie aż do 2003 roku jako redaktor, później, do lata 2010, jako redaktor zewnętrzny, odpowiedzialny właśnie za nasz projekt. Współpracę z węgierskim czasopismem „Jelenkor” zasugerowali nam redaktorzy ze słowackiego wydawnictwa Kalligram z Bratysławy oraz pisma literackiego o tej samej nazwie, które ukazuje się na Słowacji, ale po węgiersku. Kalligram działa na obu rynkach wydawniczych, zarówno na słowackim, jak i węgierskim, i ma rozeznanie w tym, co dzieje się po obu stronach granicy. Zgadza się też, że wówczas Gábor Csordás, dyrektor wydawnictwa książkowego Jelenkor, który pracuje zupełnie samodzielnie, regularnie pojawiał się na festiwalu Vilenica – i my oboje także. „Quorum” pojawiło się na horyzoncie eksjugosłowiańskich inspiracji, twórców kultury, których od początku wyszukiwała i którymi zajmowała się „Apokalipsa”, i Primož jako redaktor naczelny. Polecał was też Karol Chmel, kolega i wieloletni słowacki przyjaciel, a oprócz tego również staranny tłumacz z języków południowosłowiańskich na słowacki. Dzięki „starym” jugokontaktom dołączyły do nas potem jeszcze czasopisma z Czarnogóry i Macedonii, na festiwalu Vilenica znaleźliśmy wspólny język ze spostrzegawczym Ludwigiem Hartingerem z pisma „Literatur und Kritik”, do mnie – jako tłumacza poezji słowackiej – zgłosiła się Fiona Sampson, wówczas jeszcze redaktor pisma literackiego „Orient Express”, późniejsza redaktor „Poetry Review”, i tak dalej. Krąg się poszerzał i nadal się rozrasta. Oprócz „Temy” związało się z nami w tym roku także czasopismo „Vlna” ze Słowacji, które zmieni w projekcie słowacki „Romboid” (z tego powodu szczególnie mi przykro, ponieważ nowa redakcja „Romboida” nie zauważyła kulturowego i integracyjnego potencjału naszego projektu). Tak że wszystkich razem jest nas (i do tej pory było) osiemnaście, a nie siedemnaście, jak podał Primož. Liczba, którą warto zapamiętać. Kiedyś może nadejdzie czas, kiedy przeliczymy także wszystkie teksty i wszystkich autorów i autorki, stworzymy wspólną bibliografię lub bazę danych. W końcu po dziesięciu latach trwania projektu zaczynamy być częścią historii (już jako ukształtowana tradycja), a to wymaga archiwizowania różnych osiągnięć.
Może jeszcze kilka słów o filozofii projektu. Wiele mówi się o wymianie kulturalnej, o lepszym wzajemnym poznawaniu się – także w odniesieniu do naszego projektu. Chciałabym zwrócić uwagę na jeszcze jeden, ekonomiczny punkt widzenia: dzięki współpracy tak naprawdę rozszerzamy swoją sieć dystrybucyjną (za darmo, bez dodatkowych nakładów finansowych, ponieważ wykorzystujemy dystrybucję innych partnerów), zdobywamy nowych czytelników za granicą, nie wspominając już nawet o promocji samych autorów, a także marki swojego czasopisma, czy o efekcie mnożnikowym pracy włożonej przez redaktorów. Jak na dłoni widać też pedagogiczny potencjał projektu: wplecionych jest w niego wiele lektoratów, wielu studentów i wykładowców obcych języków i literatur. Oprócz tego wypada wspomnieć też międzyludzką synergię, otwieranie nowych myślowych, konceptualnych i aksjologicznych horyzontów, które każdego wzbogacają, zwracają się jako wkład własny, procentując w rodzimym otoczeniu, ważne jest wspólne trwanie w nadziei – mimo dominujących tendencji, które nad swobodę ducha i przemieszczania się ludzi wynoszą swobodny przepływ kapitału.
Miroslav Mićanović: Kim są tegoroczni uczestnicy? Co nowego wnoszą czasopisma włączające się do projektu? Kogo zmieniły i dlaczego niektórzy zrezygnowali z udziału w nim?
Primož Repar: Tegoroczni uczestnicy pochodzą z czternastu państw europejskich. W zeszłym roku do projektu dołączyło czeskie czasopismo „Protimluv”, które zastąpiło „Hosta”, i polskie pismo „Tekstualia”, które zastąpiło „Studium”. Znakomite czeskie czasopismo i wydawnictwo Host, prawdę mówiąc, nie wykazało wystarczająco intensywnego zaangażowania w projekt, „Studium” z kolei rozpadło się jako pismo literackie. Najbardziej nas „zabolało” odejście słowackiego „Romboida”, co stało się w zeszłym roku wraz z pojawieniem się nowej redakcji, która sprawiała wrażenie, jakby chciała walczyć z własnym cieniem. „Romboid” pod przywództwem Stanki był najaktywniejszym czasopismem w projekcie, tuż za „Apokalipsą”. W latach 2002–2010 przedstawił osiem partnerskich czasopism i literatur w dziewięciu numerach specjalnych (jeden z nich był bardziej feministycznie sprofilowany), sam zaś, o ile dobrze pamiętam, został zaprezentowany w ośmiu innych czasopismach, i to w dziewięciu językach („Blesok” przedstawia swoich partnerów w językach macedońskim i angielskim). Na gruncie słowackim odbyło się też jedno z naszych międzynarodowych spotkań, prawie wszystkim wydaniom „Romboida+” towarzyszyły szczególne wydarzenia promocyjne – i na to wszystko redaktor zewnętrzna, mianowicie Stanka, w ostatnich pięciu–sześciu latach znalazła dofinansowanie (poza zwykłym budżetem czasopisma). Trudno mi zrozumieć tę odmowę kontynuacji współpracy, choć oczywiście cały nasz projekt opiera się na całkowitej dobrowolności i wolności wyboru. Zresztą czasem współpraca może też przebiegać równolegle. Tak było przez pewien czas z naszym pismem i „Blesokiem” w Macedonii, podobnie w Chorwacji, przez krótki czas, kiedy „Quorum” miało problemy z ukazywaniem się, włączył się „Fantom Svobode”. Teraz do „Quorum” dołącza „Tema”. Wymienię jeszcze nadprogramową współpracę z serbskim niskonakładowym czasopismem „Akt” i bośniacko-serbskim czasopismem „Književnik” czy też krótkoterminowe wspólne działania z włoską „Sidają” i czesko-polskim, a właściwie międzynarodowo zaprojektowanym internetowym czasopismem „Pobocza”, które wniosły do naszego projektu pewną dynamikę, własny wkład, ale z powodu wewnętrznych problemów, zwłaszcza z regularnym ukazywaniem się, kontynuowanie współpracy nie było możliwe. Ogromnym i jeszcze niewykorzystanym potencjałem dysponuje litewski tygodnik „Literatur ir Menas”, który wciąż pozostaje niewykorzystaną możliwością, przede wszystkim z powodu braku środków po jednej i po drugiej stronie. Zainteresowanie współpracą jednak nie wygasa, miały już miejsce mniejsze wymiany treści i wierzę, że wynikną z nich również bardziej konkretne porozumienia. Każde czasopismo pracuje bowiem na swoją skalę i zgodnie ze swoimi możliwościami, jednocześnie każde jest drogocenne we wspólnej przestrzeni i wnosi niezmierne bogactwo innego do obszaru swojego zasięgu. Niektórzy prezentują młodszą, rodzącą się literaturę, którą może przekazać dalej tylko aktywne centrum kulturalne zebrane wokół czasopisma, inni dojrzałe i sprawdzone nazwiska, zgodnie z własną tradycją. Krótko mówiąc, projekt jest asymetryczny, tylko w sieci różnic, dzięki wzajemnemu szacunkowi i cierpliwości możemy poczuć swobodę, wolność, hojność. Wykazujemy inicjatywę, jesteśmy innowacyjni; taką świadomością powinna również przesiąknąć Europa, jeśli chce dojść do siebie.
Miroslav Mićanović: Projekt ma charakter czasopiśmienniczy, zatem także wydawniczy. O czym istotnym, oprócz przebiegu i charakteru pracy pojedynczych wydawców, można się było dowiedzieć przy konferencyjnym stole? Co przeważa w opisie sytuacji, w jakiej znajduje się dane czasopismo: przetrwanie, kryzys, relacje z autorami, instytucjami państwowymi i sponsorami?
Uczestnicy rozmów (Stanka Chrobáková Repar, Słowenia/Słowacja; Zoltán Ágoston, Węgry; Miroslav Mićanović i Branko Čegec, Chorwacja; Żaneta Nalewajk, Polska; Orlando Uršić, Barbara Korun Primož Repar – wszyscy ze Słowenii; Jiří Macháček, Czechy) słyszeli na wstępie, w wypowiedzi Stanki, nawoływanie do odwagi, godności. Skąd wzięły się te słowa na kartach czasopism, książek i w centrum rozmów: „Jak godnie przetrwać, będąc wydawcą?”.
Primož Repar: Mądrość i poczucie godności są potrzebne, żeby przetrwać. I zdolność do zdecydowanego przeciwstawienia się złu. Ta zasada nie obowiązuje tylko w wydawnictwach naszego typu czy, ogólnie rzecz biorąc, wydawców. Jeśli nie ochronimy fundamentów, które są i tak silnie podmywane, jeśli nie zmienimy stylu życia, jeśli będzie nam chodziło tylko o wygody i uzyskiwanie korzyści, o tandetę, która coraz bardziej dominuje i pustoszy świat, życie będzie zagrożone w całości. Tak naprawdę już jest. My, którzy to dostrzegamy, jesteśmy odpowiedzialni także za pozostałych. Ale jaką strategię wybrać, działając wśród głuchych i ślepych, nie mając mocy społecznej, i jak zdobyć posłuch, tkwiąc na krawędzi realności, dokąd nas zepchnięto, na pastwę barbaryzacji i banalizacji współczesnego społeczeństwa; jest to z pewnością pytanie, które należy sobie zadać. W naszych czasopismach możemy poruszać te problemy, rozmyślać o nich, poszukiwać rozwiązań, ale ci, do których w głównej mierze są one skierowane, ich nie czytają.
Stanka Repar: To prawda, pierwszą debatę celowo zatytułowaliśmy właśnie tak: „Jak godnie przetrwać, będąc wydawcą”. W końcu co roku rozprawialiśmy o najistotniejszych kwestiach w życiu (poszczególnych) czasopism, ale naprawdę nadszedł już czas, żeby znów postawić te same pytania, włączyć je do głębszych przemyśleń i przekazywać także na zewnątrz. Obrady nagrywaliśmy i opublikujemy je w całości w „Apokalipsie”. Informował o tym już dziennik „Večer”, teraz opiszecie wy, a może jeszcze ktoś. Obecna była wśród nas przedstawicielka słoweńskiej Agencji Publicznej do spraw Książki, Vlasta Vičič, która otrzymała kilka silnych, dających do myślenia sygnałów oraz uwag co do dalszej działalności samej agencji. Przy obiedzie podzieliła się z nami także swoimi obserwacjami, zwróciła uwagę na naszą oszczędność w oficjalnym przedstawianiu działalności (zawsze więcej robimy, niż pokazujemy, co też ma swoją realną przyczynę), ale o tym nie będę teraz mówić.
Gdyby spróbować streścić, o czym mówiono i na co wskazywano w poprzednich latach: w wypadku wielu czasopism najbardziej poruszająca jest „opowieść o pozostawieniu ich samym sobie”, o niekompetentnym wpływaniu na warunki panujące na tego typu niekomercyjnym rynku wydawniczym (a także na inne obszary, praktycznie wszędzie, gdzie w grę wchodzi tak zwany interes publiczny) przez organy państwowe czy instytucje finansowe; o wprowadzaniu przez nich kryteriów, które zupełnie nie odpowiadają statusowi i, można by rzec, ontologicznemu wymiarowi istnienia i funkcjonowania pewnego literackiego czy humanistycznego czasopisma, krótko mówiąc, o całkowitym „nieporozumieniu”, a nawet konflikcie pomiędzy kulturalną/humanistyczną a polityczną/finansową/gospodarczą/administracyjną elitą we włączonych do projektu państwach. To sygnał, że problem ma charakter systemowy. Okazuje się wręcz, że właśnie literatura stała się królikiem doświadczalnym neoliberalnych strategii, których częścią jest też wykluczanie samodzielnie myślących i krytycznie nastawionych jednostek ze społeczeństwa. Mocy słowa (i tym samym myśli krytycznej) najbardziej zaszkodzicie, likwidując forum, na którym ono działa, jąka się, nad którym się unosi, wypływa z niego, krótko mówiąc, likwidując możliwość swobodnego i niezakłóconego wypowiadania się w przestrzeni publicznej. Oczywiście wszyscy redaktorzy czasopism i niekomercyjnych wydawnictw martwią się też o swój byt, który jest wyjątkowo chwiejny i niepewny, ponieważ nie docenia się ich pracy, a zarówno wydawnictwa, jak i szersza przestrzeń kultury mają swoje pragmatyczne potrzeby. Jednak jeszcze bardziej można odczuć ich rozżalenie wówczas, kiedy muszą jako przyczynę tych chronicznych problemów podawać obojętność i arogancję możnych, a nawet podstępne działanie niektórych przedstawicieli odpowiednich struktur i podmiotów reprezentujących jeden ze stylów neoliberalnej argumentacji, podejmującej już a priori błędne „założenia” i prowadzącej do błędnej polityki „kulturalnej”. Coraz mniej zaś przysłuchują się tym, których życiem administrują. Rozpleniający się biurokratyczny bałagan moglibyśmy porównać do bluszczu, który udusi wszystko, co żyje, jeśli wokół tego się owinie – nie wspominając o hojnie wspieranych finansowo projektach wydawniczych, nastawionych na wydawanie książek w nakładzie 8000 egzemplarzy (w Słowenii!) i równie wysokich nakładach, kiedy jednocześnie prowadzona jest polityka redukowania ilości aktorów na scenie, bo „przecież książek jest już i tak za dużo”. To tylko jeden przykład z wielu. Co w związku z tym chciałabym podkreślić, to następujący fakt: w takiej atmosferze obojętności i pewnego rodzaju społecznej, tudzież strukturalnie uwarunkowanej obłudy, jest o wiele trudniej przeżyć. Walczymy nie tylko z problemami materialnymi czy własnym zepchnięciem na margines współczesnego społeczeństwa, lecz także z wykolejeniem polityki, której – mimo wszystko – nie wróży się dobrego końca. My to już wiemy, oni jeszcze nie, ale marne to pocieszenie ani też żadne wyjście awaryjne z absurdu, który ogarnia nas bez wyjątku.
Primož Repar: Dodałbym tylko tyle, że istnienie czasopism, przynajmniej z punktu widzenia heterogeniczności kultury, jest dla danego obszaru konieczne. Kryzys przenika wszystko, co istnieje, w czasopismach powinniśmy poddać refleksji to, jakie są możliwe sposoby przetrwania. Tu autorzy są ważniejsi niż stosunek do pieniędzy i instytucji. Bez grosza przy duszy nie da się „robić” czasopisma, a co dopiero je wydać. Ale w relacjach pomiędzy autorami i czasopismem także ci ostatni powinni mieć świadomość, co oferują im czasopisma. Nie myślę tu o honorariach, które coraz trudniej zapewnić. Nie mówię o nagim przeżyciu. Czy dziś jest w nas jeszcze szczery entuzjazm?
Stanka Repar: Tak, to jest jeszcze jedna bolączka, która wyszła na jaw podczas konferencji. Okazało się, że w niektórych krajach władza próbuje wbić kij między autorów i redaktorów tudzież wydawnictwa, a przez to przenieść swoją odpowiedzialność na innych. Wszyscy wiemy, że pojawiają się na tym polu problemy w komunikacji między jednymi i drugimi, zwłaszcza jeśli pieniędzy wciąż brakuje i wszyscy ledwie wiążemy koniec z końcem, otrzymując małe lub żadne honoraria. Jeśli jako wydawcy (naszej i waszej rangi) komuś płacimy bardziej wielkodusznie, to potem gdzie indziej zawsze braknie środków. W czasopismach i wydawnictwach pracujemy na zlecenie, nie mamy funduszy na wynajęcie pomieszczeń czy na inne związane z tym koszty ani na magazynowanie książek, krótko mówiąc, na podstawową infrastrukturę ani na konkurencyjną promocję, która może zaradziłaby stale spadającej sprzedaży. Dystrybucja zupełnie nie przypomina dobrze powiązanej sieci, media traktują nas po macoszemu, i tak dalej. Każdy musi się odnaleźć jakoś w tej sytuacji, równowaga jest bardzo krucha, byt niepewny, zagrożony najmniejszym „podmuchem”, który nie wynika z dobrych zamiarów i drąży wszystkie wrażliwe punkty. W tej sytuacji buntowanie autorów przeciwko czasopismom, żeby w nich poszukali „swoich” pieniędzy, oznacza śmierć jednych albo drugich. (Jeszcze raz podkreślam, mówię o tych wydawcach, którzy się jeszcze nie poddali i noszą ze sobą wszędzie swój „garb” jak okrutny znak czasów). Jak słyszeliśmy, w Chorwacji mamy do czynienia wręcz ze „świętą wojną”, która przybrała formę instytucjonalną; sztabem ludzi, który, jak przypuszczam, nie uwzględnia faktycznego stanu rzeczy i poszczególnych, znów „tylko konkretnych” przypadków w branży wydawniczej. Jednak ta tendencja jest obecna także w Słowenii, ale w mniej jawnej formie. W zeszłym roku na przykład nasze wydawnictwo otrzymało propozycję umowy państwowej od Agencji Publicznej do spraw Książki, która wymagała od nas, abyśmy z zatwierdzonego budżetu aż 87 procent funduszy przeznaczyli na honoraria dla autorów, a tylko 13 procent wykorzystali na pokrycie wszystkich pozostałych kosztów i działalność wydawniczą, czyli na prace redaktorskie, dystrybucję książek, projektowanie wydań, prawa autorskie tłumaczy, druk książek, a oprócz tego na infrastrukturę i prowadzenie wydawnictwa. Jak w ogóle jakaś agencja państwowa może pozwolić sobie na myślenie w ten sposób o środkach budżetowych, które są – przynajmniej w przypadku „Apokalipsy” – zawsze mocno niedoszacowane? To są problemy, które nam dokuczają. Krótkowzroczność, wzgarda, wykolejenie otaczającego nas systemu, którego częścią jesteśmy i nie jesteśmy, i który bez potrzeby nakłada też brzemię na naszą (tylko ideowo i twórczo niezależną) działalność.
Oczywiście możemy też postępować dyplomatycznie, zawierać kompromisy, jeśli są rozsądne. I tak też robimy, inaczej nie dałoby rady. Jeśli już raz zaczniemy się targować i dostosowywać do powszechnego ogłupiania, jeśli pozwolimy, żeby nas przekupili i wykorzystali do wrogich czy zagrażających człowiekowi i ludzkości celów, jeśli zastawimy godność osobistą lub szacunek, jakim się cieszymy, nie będzie drogi odwrotu… A nie jest łatwo odróżnić, po czyjej kto jest stronie i do czego dąży. Zwłaszcza dziś…
Miroslav Mićanović: Warsztaty i prezentacja poszczególnych wydawców i czasopism były ukierunkowane na znaczenie funduszy europejskich dla przetrwania czasopism i projektów, służyły też ich analizie: na ile jest to realne i na ile wyczerpuje już i tak znikomą infrastrukturę czasopism? Jakie są wasze doświadczenia z Grupą Wyszehradzką, funduszami UE?
Primož Repar: Nasze międzynarodowe spotkania, które mają też charakter twórczy, zaowocowały sukcesami w ubieganiu się o środki międzynarodowe, niech wspomnę chociażby CEI, program Kultura 2000/7 Unii Europejskiej czy w ostatnich latach Międzynarodowy Fundusz Wyszehradzki (IVF), z którym współpracą zajmowała się raczej Stanka niż ja. Sam mogę powiedzieć o funduszach europejskich: złożenie takiego wniosku jest wyjątkowo uciążliwe i dla organizacji takich jak nasza, bez pracowników, z minimalną infrastrukturą, to, można powiedzieć, szaleństwo. Kiedy zabrałem się do przygotowania kilkusetstronicowego wniosku, w ogóle nie było żadnej infrastruktury, wszystko robiłem mniej lub bardziej samodzielnie, i kiedy wypełniając pierwszą stronę wniosku w rubryce zatrudnieni, wpisałem zero, pomyślałem sobie, nie ma szans. Przygotowując wniosek, musiałem na różnych poziomach wiązać naszych ośmiu czy dziewięciu partnerów, pięciu spośród nich jako współorganizatorów. Prawdą jest, że takie projekty, zmierzające ku integracji i udrażniające wymianę narodową, mają szansę na sukces. Europa od razu dostrzegła potencjał tego projektu. Był jednym z najlepiej ocenionych w Europie i jedynym tego rodzaju projektem prowadzonym przez Słoweńców. Ale w Słowenii aż nie chciano temu uwierzyć i nadal prowadzono wobec nas politykę dyskryminacji. A administrowanie tym projektem jest bardzo wyczerpujące, poza tym problematyczna pozostaje również, przynajmniej w wypadku Słowenii, reakcja rodaków. Kiedy pozyskaliśmy europejskie środki, nasi partnerzy odnieśli sukces także w swoich krajach, a my z „Apokalipsą” mamy z tym ciągle problem, jakby komuś nie było na rękę, że takim projektem kierują Słoweńcy. Wyszło to na jaw na przykład wtedy, kiedy po zdobyciu uznania w Europie musieliśmy uzyskać odpowiednią część funduszy ze słoweńskiego budżetu. Z powodu naszego sukcesu jako organizatorów (jedyny tego rodzaju słoweński projekt, który został przyjęty) w Słowenii trzeba było zorganizować także krajowy konkurs. Zostaliśmy w nim zupełnie ocyganieni. Zamiast potrzebnych 58 procent współudziału finansowego otrzymaliśmy niecałe 3 procent, chociaż były pieniądze do rozdysponowania, ale rozdzielono je według bardzo dziwnych, prawdę mówiąc, podstępnych kryteriów, dla nas skrajnie niesprawiedliwych. I w tym tonie opowieść biegnie dalej. Stał się prawdziwy cud, że w tych okolicznościach otrzymaliśmy z Brukseli całą kwotę.
Stanka Repar: Niestety dyrektor wykonawczy IVF, Petr Vágner, musiał w ostatniej chwili zrezygnować ze swojego udziału w Festiwalu z powodu nieoczekiwanych obowiązków zawodowych. Wydaje mi się, że IVF stara się kształtować swoją politykę wsparcia w kierunku jeszcze większej otwartości i entuzjazmu dla może mniejszych (nieuniwersyteckich, niespektakularnych), ale „żywych” inicjatyw w międzynarodowej przestrzeni kultury. W ten sposób my też zostaliśmy docenieni, już po raz drugi. Nie może się obejść bez formalności, ale nie są one tak nieludzkie jak w Komisji Europejskiej. Niestety sposób finansowania wygląda inaczej. Wkład IVF stanowi tylko cząstkę środków budżetowych, których wymagają podobne spotkania i wymiany czasopism. Ponieważ tak jest również gdzie indziej, fundraisingu, łączenia funduszy nie da się uniknąć. Dlatego oboje, razem z innymi kolegami z branży, stajemy się coraz bardziej menadżerami kultury, chronicznie skarżącymi się autorami wniosków i sprawozdań końcowych, redaktorami stron internetowych, księgowymi i tłumaczami, telefonistami i płaczącymi wierzbami… Na resztę, powiedzmy w związku z konceptami dotyczącymi profilu „Apokalipsy”, a także w związku z twórczymi i intelektualnymi planami każdego z nas, zostaje wciąż mniej czasu. A właściwie go nie mamy. I na domiar wszystkiego: wyników tej niekończącej się pracy nawet nie wolno nigdzie pokazać, docenić, wliczyć, wpisać bezpośrednio w formularze wniosków i ich kolumny (!). Druga strona medalu wygląda tak, że niektórzy autorzy czy koledzy po fachu działania moje i Primoža, także w ich imieniu, odbierają jako swój przywilej i zamiast okazać wdzięczność, ganią nas, pokazują zęby… A nawet zarzucają przywłaszczanie sobie przestrzeni tam, gdzie wyziera pustka, ponieważ nikt nie chce przejąć konkretnej i długoterminowej odpowiedzialności. Czasem mam wrażenie, że jestem w domu wariatów: im bardziej harujesz, tym bardziej sypie ci się na głowę, im bardziej odpuszczasz demokracji, tym bardziej dostajesz po nosie. Problemem jest to, że po dziesięciu latach działania w tym obszarze wyjścia z tego czy innego zaułka tudzież pułapki nie widzę. Nasilają się naciski ze wszystkich stron, przeważnie wiążą się one z działaniem na korzyść symulakrów i populistycznego chłamu, a nigdy nie dla pożytku prawdziwych twórców dóbr kulturalnych i społecznej dystrybucji ich prac. Także ogromny wkład, który wnieśliśmy w porządkowanie szeroko pojętego stanu rzeczy, jako, można by rzec, wieczni oponenci, organizatorzy różnych inicjatyw, wnioskodawcy, komentatorzy nierozsądnych posunięć na społecznej szachownicy, ledwie co zaprocentował, a czasem wręcz przeciwnie – nawet nie procentuje. Świadomość, że ciężka harówka nie daje efektów, oczywiście utrudnia trzymanie podniesionej głowy, podniesionej mimo wszystko. Po prostu brakuje prawdziwej wrażliwości, dlatego niestety wielokrotnie nie ma solidarności między nami, samymi twórcami.
Miroslav Mićanović: Czy słoweńscy autorzy odczuwają wagę projektu? Czy postrzegają go jako możliwość dotarcia do innych czytelników, poza granicami Słowenii?
Stanka Repar: Trudno mi wypowiadać się w imieniu wszystkich, niektórzy najprawdopodobniej tak, a inni nie. Chociaż sytuacja wygląda inaczej: dla niektórych wiele to znaczy, inni bądź nie mają takich ambicji, bądź wkraczają w przestrzeń międzynarodową raczej za pośrednictwem „światowych” pozycji… Co mogę obserwować bezpośrednio: ci, którzy się nie maskują i szczerze dbają o bezpośredni kontakt z innymi artystami i środowiskami twórczymi, dobrze się czują w naszym projekcie i wysoko go cenią. Całkiem sporo jest takich, którzy stoją nam u boku i pomagają w organizacji, przygotowaniach, przekładach i tłumaczeniu spotkań, w redagowaniu tekstów czy prowadzeniu imprez, i to wielokrotnie, nie tylko w ramach festiwalu. Ich zainteresowanie konceptem „Czasopisma w czasopiśmie” ujawnia się też w praktycznych gestach i krokach, a nie tylko w manifestacyjnych wypowiedziach. Tych zresztą, koniec końców, nie warto oczekiwać w Słowenii, zwłaszcza jeśli obracamy się w alternatywnych i pozarządowych kręgach, a nie w ramach kultury państwowej, która bazuje na nazwiskach i je – oczywiście po swojemu – kreuje (my z Primožem nic nie sugerujemy naszym autorom, ufamy ich rozsądkowi, widzą przecież, czym zajmujemy się w „Apokalipsie”). Nasz zamysł jest zatem inny: chodzi o wysoki poziom tekstów i całej oferty, poczucie odpowiedzialności za siebie i innych w miejsce sławy, o uczciwą informację zwrotną, przyjacielskie relacje i radosne oraz produktywne współistnienie, o współpracę, która wzbogaca wszystkich. Gdybyśmy (wszyscy) nie wierzyli w te wartości, nie odnieślibyśmy sukcesu. Jednak muszę coś dodać: społeczny odzew byłby być może bardziej widoczny, gdyby media wyciągnęły swoje macki i dokładniej zagarnęły jeszcze tę część historii społecznej, a także przyszłych dziejów. Jest to problem o szerszym zasięgu, przede wszystkim w Słowenii.
Miroslav Mićanović: Zbierano również podpisy popierające pismo „Jelenkor” i jego redakcję, która z pięciu zatrudnionych zmniejszyła się do dwóch (także subwencje dla czasopisma uległy znacznemu obniżeniu), zatem właściwie chodzi o coś, czego niektóre inne czasopisma nigdy nie miały: redakcję z pensją! Popieranie marzeń, faktów, życzeń! Pecz był w zeszłym roku Europejską Stolicą Kultury!
Primož Repar: „Jelenkor” jest w takim położeniu, w jakim większość innych czasopism nigdy się nie znajdowała. W „Apokalipsie” na przykład nie mamy i nigdy nie mieliśmy nikogo zatrudnionego, ani w czasopiśmie, ani w wydawnictwie, podobnie rzecz wygląda w naszym międzynarodowym projekcie. Wydaje się, że w kwestiach finansowych możemy oczekiwać już tylko pogorszenia. Niektóre zagraniczne czasopisma jeszcze nie widziały honorariów, sytuacja finansowa im na nie nie pozwala, gdyż ledwie pokrywają koszty produkcji. Ale to nie znaczy, że musimy pozwolić na obniżanie standardów jeszcze tam, gdzie choć częściowo je zachowano i przez długie lata faktycznie o nie dbano. Finansowanie i infrastruktura „Jelenkora” były kiedyś wzorem działania dobrej organizacji, czego powinniśmy wymagać także sami, a co dziś jest powoli, a wytrwale amputowane, pomimo tego, że czasopismo przysłużyło się w zeszłym roku dla swojego miasta jako Europejskiej Stolicy Kultury. Wiem, jak wiele pracy włożył Zoltan w przygotowanie programu i samej kandydatury, kiedy Pecz starał się o ten tytuł przed laty. Znaczną część programu układaliśmy też razem, i to co najmniej dwa lata. To, że w tym roku zarówno władze okręgowe, jak i administracja miejska odmówiły im jakiegokolwiek wsparcia finansowego, jest hańbą i prowokacją na skalę międzynarodową. Powinniśmy być wrażliwi na każdą krzywdę, spleść sieć solidarności, zanim pożre nas kolos neoliberalnej brutalności. A to w obecnych warunkach nie jest proste, całkowicie zgadzam się tu ze Stanką.
Stanka Repar: Fakty są następujące: napisaliśmy list otwarty, w którym krytykujemy skandaliczne traktowanie partnerskiego czasopisma „Jelenkor” oraz domagamy się jego przewartościowania, podpisało go 39 osobistości, wydawców, redaktorów naczelnych, autorów, tłumaczy, intelektualistów i innych, z dziesięciu państw, wśród nich byli także wszyscy przedstawiciele obecnych na festiwalu czasopism, które uczestniczą w projekcie „Czasopismo w czasopiśmie”. List zaadresowaliśmy do miasta Pecz, do tamtejszych władz okręgowych i do węgierskiej agencji prasowej. Poza tym dziennik „Večer” z Mariboru opublikował rozmowę z redaktorem naczelnym pisma „Jelenkor”, Zoltanem Ágostonem, i wspominane streszczenie rozmów przy okrągłym stole na temat wydawania czasopism i nie tylko. Chociaż z czasem staję się coraz bardziej sceptyczna co do skuteczności podobnych inicjatyw (w końcu nie mają posłuchu u adresatów!), nie mogę się pogodzić z tym, że mogłabym/moglibyśmy siedzieć z założonymi rękami i po cichu obserwować postępujący rozkład wielkich systemów społecznych, na przykład literatury, kultury i myśli krytycznej – a zarazem także marzeń, rzeczywistości i pragnień!
Miroslav Mićanović: Ważną częścią Festiwalu jest również praktykowanie, symulacja życia czasopism na Festiwalu: targi książki i czytanie literatury w Sežanie. Jesteście zadowoleni z tego, co się wydarzyło? Czy inne miasta są zainteresowane tym, co im przynosimy i proponujemy?
Primož Repar: Targi odbyły się po raz pierwszy na zeszłorocznym Festiwalu. W Lublanie było na nich dość tłumnie. W tym roku brakowało odwiedzających, było ich stosunkowo niewielu. A do zaoferowania mieliśmy jeszcze więcej wydawnictw i czasopism. Także w centrum Triestu, gdzie prezentowało się 30 wydawnictw i 17 czasopism, dokładnie w głównej miejskiej kawiarni będącej już od ponad stu lat sławnym centrum literatury i literatów w tej środkowoeuropejskiej metropolii, która niejako zatraciła się w dobie brutalnej historii ubiegłego stulecia. Myślę, że daliśmy dobry impuls, robiąc targi w Trieście, także Sežana jeszcze nabierze tego zwyczaju. Szczególnie byłem zadowolony z tego, że udział w nich wzięły triesteńskie wydawnictwa i udało się go z sukcesem połączyć z targami Bobi Bazlen. Włoscy organizatorzy tych targów byli pełni entuzjazmu, co dobrze wróży na przyszłość. Co do publiczności, to w Koprze była o wiele liczniejsza, zwłaszcza na rozdaniu nagród haiku i wydarzeniach w Młodzieżowym Centrum Kultury. Na zakończenie festiwalu w Lublanie galeria i „zachodnia” kawiarnia lublańskiego hostelu Celica były niemalże za małe dla wszystkich gości wieczoru literackiego, literacko-muzycznego performance’u i koncertu. Myślę, że w przyszłości będzie pod tym względem lepiej w Trieście, ważne, że miejskie środki przekazu i inne media śledziły to wydarzenie i wieść rozeszła się po mieście. Za rok ludzie będą już gotowi na kolejną edycję. Dodajmy – jeśli my wytrwamy.
Miroslav Mićanović: Przygotowana i opublikowana została już dwujęzyczna, włosko-słoweńska Antologija literarnih branj v Trstu (Antologia literackich deklamacji w Trieście), która powstała jako inicjatywa wielokulturowa. Kim są partnerzy z Triestu? Jak wygląda życie takiej antologii? Czy trafia ona do czytelników we Włoszech, w Trieście?
Primož Repar: Belo lebdenje med nama (Biel unosi się między nami) w podtytule Antologija literarnih branj v Trstu jest częścią wyjątkowego konceptu, współpracy „Apokalipsy” z innym czasopismem i wspólnego wydawania jednej książki co roku w ramach festiwalu. W zeszłym roku opublikowaliśmy węgiersko-słoweńskie wydanie tekstów Edvarda Kocbeka, w tym roku dwujęzyczną antologię z włoskimi partnerami, Grupą 85, która pielęgnuje w Trieście dialog przyjaźni i porozumienia między włoską i słoweńską społecznością. Antologia jest przyczynkiem do wzajemnego poznawania się zarówno wewnątrz miasta, jak i Włoch i Europy Środkowej oraz Bałkanów z drugiej strony. Jednocześnie ta publikacja na dziesięciolecie projektu zorientowana jest na Triest, który powinien być z założenia wielojęzyczną i wielokulturową metropolią, ale z powodu swojej najnowszej historii, faszyzmu, resentymentów włoskich uchodźców z Istrii i negowania autochtonicznej obecności Słoweńców w mieście niestety już od dawna nie jest. Działania, których świadkami byliśmy w tym roku, sprawiły, że uchyliły się nieco drzwi przymknięte dla kosmopolitycznego wymiaru obszarów przygranicznych. Przestrzeń graniczna umożliwia bowiem także przekraczanie granic, twórczość i innowacyjność, wzmożony dialog. Także jako otwarta przestrzeń spotkania społeczności włoskiej i słoweńskiej w mieście.
Miroslav Mićanović: Czy słoweńskie instytucje interesują się projektem „Czasopismo w czasopiśmie”, czy też trwa on dzięki witalności „Apokalipsy”, marzeniom twoim i Stanki, żeby zachować status quo, stworzyć coś nowego? Kim są wasi partnerzy i kto jeszcze popiera Festiwal albo co go hamuje? Jak wygląda obecnie rynek czasopiśmienniczy i wydawniczy w Słowenii?
Primož Repar: Jak już powiedzieliśmy, słoweńskie instytucje traktują nas bardzo po macoszemu. Nasza przekora i zapał utrzymują projekt przy życiu. Jednakże w organizacji festiwalu od samego początku pomaga nam Stowarzyszenie Kulturalne Vilenica działające na Krasie, które jest drogocennym partnerem znającym lokalną scenę kulturalną na zapleczu Triestu. Współpracujemy jeszcze z innymi, mniejszymi organizacjami, które nam pomagają czy współpracują z nami, i oczywiście z partnerami z zagranicy, po trosze też z niektórymi ich ambasadami. W Słowenii, co prawda, praktycznie wszyscy przyznają, że projekt jest cenny, ale są to tylko puste słowa, niepodparte rzeczywistym wsparciem. Tak zachowują się ci, którzy mają władzę i możliwości, żeby coś w tej kwestii zmienić.
Miroslav Mićanović: Czy zgadzasz się, że także same czasopisma, uczestnicy projektu, powinny mieć więcej obowiązków względem niego (umieszczanie logo projektu w czasopiśmie, lepsze wzajemne koordynowanie przekładów tekstów różnych autorów, dobieranych indywidualnie i tematycznie, praca nad wspólną infrastrukturą, która by operatywnie rozwijała projekt pod kątem różnych funduszy, sponsorów, instytucji…)? Czy są to tylko pobożne życzenia?
Primož Repar: Promowanie logo i lepiej koordynowana wymiana – to w ostatnim czasie zostało nieco zaniedbane. A dla rozpoznawalności projektu jest to bardzo ważne. Gdzieniegdzie pojawiły się także przeszkody natury formalnej, na przykład „Poetry Review” nie może umieszczać żadnego innego logo. Nad stroną internetową i na poziomie festiwalu pracujemy obecnie najwięcej z partnerami z Grupy Wyszehradzkiej, od której otrzymaliśmy na ten cel – na jakiś bardziej odczuwalny rozwój zresztą zbyt skromne – wsparcie finansowe. Jeśli będziemy trzymać się razem i poświęcimy więcej czasu wzajemnym działaniom, mimo wszystko da się jeszcze niejednego dokonać. Na wszystko trzeba znaleźć czas, i to w momencie, kiedy gorączkowo szukamy różnych możliwości wyjścia z sytuacji, w której trzeba myśleć, co zrobić, żeby w ogóle przetrwać. Zatem właśnie rozwój naszej współpracy może pomóc, zwłaszcza dzięki ładunkowi solidarności i inicjowaniu rozmów na wspólne, najbardziej palące w naszych czasach tematy.
Miroslav Mićanović: „Apokalipsa” także jako wydawnictwo włożyła wiele trudu i energii w projekt „Czasopismo w czasopiśmie”, w ramach serii „Fraktal” opublikowaliście teksty szeregu różnych autorów (jestem szczęśliwy, że doczekałem wyboru swoich wierszy w języku słoweńskim). Co i kogo opublikowaliście? Według jakiego kryterium? Na ile te książki, dzięki projektowi „Czasopismo w czasopiśmie” i festiwalowi, wkraczają w nowe przestrzenie odbioru czytelniczego i docierają do innych europejskich wydawców?
Stanka Repar: Seria „Fraktal” stanowi dla naszego wydawnictwa jeszcze jedną, dodatkową wartość projektu „Czasopismo w czasopiśmie”. Powstała w 2003 roku, kiedy to ukazało się pierwsze wydanie, do dziś liczy już 37 książek trzydziestu ośmiu autorów, w których pisarstwie bądź ucieleśnia się przewrót od modernistycznej do postmodernistycznej literatury (czyli obejmują zmianę paradygmatu w ostatnim trzydziestoleciu XX wieku, także w obszarze języka literackiego), bądź reprezentują część naszej międzynarodowej społeczności włączonej w projekt (przetłumaczone tytuły), bądź ich dzieła zostały niesłusznie zapomniane lub były niedostępne (drugie wydania). Literatury, które w „Apokalipsie” zaprezentowaliśmy w ramach wzajemnych wymian, później przedstawialiśmy też w formie książki. Wybór autorów i tytułów był wielopłaszczyznowy. Czasem obligatoryjna okazywała się opinia redaktor odpowiedzialnej za tom, czasem propozycja któregoś z partnerów projektu, czasem włączył się też dany tłumacz bądź tłumaczka, dzieląc się swoimi doświadczeniami i rozeznaniem, decydowaliśmy jednak zawsze, osiągając konsensus. Z założenia miały to być wydania kieszonkowe, plastycznie i graficznie projektowała je i nadal projektuje Eva Kovačevičová-Fudala z Bratysławy, i z każdym kolejnym tomem sam zbiór staje się coraz większym dziełem sztuki dzięki swojej wewnętrznej rozmaitości pełnej harmonii. Tak naprawdę chodzi o „fraktaliki”, które z każdą nową „fałdką na draperii” odkrywają znaczenie całości jako nieuchwytnego zdarzania się różnic. Zaczęliśmy od Słowaków i Słowaczek (Mili Haugovej, Mariana Milčáka, Stanislavy Chrobákovej-Repar, Missy Marcelli), kontynuowaliśmy z Czechami (Petrem Hrušką, Janem Balabánem, Miroslavem Petříčkem młodszym…), a w tym roku ofiarowaliśmy słoweńskiemu środowisku wiersze, prozę i eseistykę Herty Müller, Pétra Esterházyego, Miroslava Mićanovića, Kornelijusa Platelisa z Litwy i Igora Isakovskiego z Macedonii. Ze słoweńskich autorów, których teksty ukazały się w tych latach, wymienię choćby wznowienia czy powtórne, uzupełnione wydania dzieł Aleša Kermaunera, Jožego Olaja, Lili Novy, Sašy Vegri albo Maji Novak, myśl francuską (jeśli mówimy o przekształceniu się dyskursów) reprezentują w zbiorze Helen Cixous i Roland Barthes. Książki są oczywiście przeznaczone dla słoweńskiej publiczności literackiej, ale ponieważ rozprzestrzeniane są w sieci naszych partnerów i współpracowników, nie jest wykluczone, że przedłużą ten łańcuch literackich wymian o jeszcze jedno ogniwo w jakimś innym środowisku narodowym albo przynajmniej przyciągną uwagę jakiegoś redaktora tudzież tłumacza stamtąd. Ale to już jest równoległe działanie, które nie należy do naszych priorytetów, ale jest mile widziane i także dość namacalne.
Kiedy planowaliśmy kieszonkowe wydanie serii „Fraktal” i dostosowywaliśmy do niego także design i politykę cenową wydawnictwa, nie przeszło nam przez myśl, że w ciągu jednego roku mogą zacząć wychodzić serie książek dołączane do wiodących słoweńskich gazet - nieszczęsny projekt miasta Lublana „książka dla każdego”: nakład 8000, cena 3 € (!) wisiał wtedy w chmurach. Chcieliśmy zaproponować słoweńskiemu czytelnikowi cenowo przystępną i dobrą/wartościową książkę, która mogłaby mu towarzyszyć na jego drodze jak jakiś odmienny krajobraz. W ostatnich latach, kiedy cena książki, o której decydują raczej przedsiębiorcy książkowi niż literaci, między innymi na skutek różnych bezsensownych inicjatyw spadła na mniej więcej ten sam poziom albo jeszcze niższy, znów podnieśliśmy cenę „Fraktala”. W końcu w ten wydawniczy projekt włożona została wyjątkowo kompetentna praca redaktorska. Takiej inicjatywy nie mogą zastąpić ani konkurować z nią wznowienia światowej czy słoweńskiej klasyki, tudzież sprawdzonych na rynku autorów znanych z ostatniego książkowego boomu, których teksty sprzedawane są jako dodatki do gazet. Po prostu płyniemy na różnych statkach. Nie możemy mierzyć się jedną miarą, mamy inne rezultaty – niech to będzie widoczne także na polu marketingu. Jeśli czytelnicy tego nie zrozumieją, my, działacze kulturalni, przegraliśmy.
Miroslav Mićanović: Zaraz na początku napomknęliście o „sympozjach i innych formach spotkań” czy o Międzynarodowym Sympozjum Filozoficznym. Powiecie o tym coś więcej? Co powinna nam nasuwać na myśl ta nazwa? I dlaczego prowadzicie jeszcze tę dodatkową działalność, jeśli już organizacja i zapewnianie finansowania festiwalu „Czasopismo w czasopiśmie”, przy prowadzeniu wszystkich programów wydawniczych, stanowi ogromny wysiłek, który wymaga więcej niż dwoje w całości oddanych mu ludzi?
Stanka Repar: To jest dylemat, przed którym stajemy wspólnie ze Stowarzyszeniem Kulturalnym Apokalipsa wciąż od nowa. Określone działania, spotkania, wydarzenia, rezultaty otwierają przed tobą po prostu nowe możliwości i stwarzają nowe potrzeby, i tak dość szybko okazało się – przede wszystkim w zasięgu filozoficzno-humanistycznego zbioru „Aut”, wydawanego przez nas – że kontakty pomiędzy filozofami i myślicielami ze środkowoeuropejskiego i południowosłowiańskiego, a nawet bałkańskiego obszaru nie funkcjonują, że się nie znamy, i nawet wybitne osiągnięcia w tej dziedzinie pozostają dla drugiej strony z tego powodu niedostępne. Wydane książki i liczne rozmowy przywiodły nas do zrozumienia, że należy zatroszczyć się o bezpośrednie kontakty między jednymi i drugimi, o żywy obieg myśli i naukowych tudzież filozoficznych poglądów między nami, o wspólną dyskusję oraz formułowanie hipotez i diagnoz dotyczących najbardziej palących w obecnych czasach kwestii, o zbliżanie się i przedstawianie sobie. Z powodu ograniczeń natury praktycznej postanowiliśmy organizować sympozja filozoficzne raz na dwa lata, i to w obrębie języków słowiańskich, jak słoweński, chorwacki, serbski, czeski i słowacki, ponieważ w tej grupie językowe pośrednictwo słowackiego i słoweńskiego umożliwia porozumienie wszystkich uczestników sympozjum, my oboje możemy przyjść z pomocą ze swoją znajomością języków. Ten wariant jest także wygodniejszy dla naszych gości, którzy nie są zmuszeni komunikować się w światowych językach, zwłaszcza że niektórzy są bardziej oswojeni z angielskim, inni z niemieckim albo francuskim… w zależności od tego, skąd czerpią inspirację dla swoich filozoficznych rozmyślań. Dzięki temu włączamy się w niedyskryminujący żadnego z języków wymiar całego projektu „Czasopismo w czasopiśmie”, który od samego początku prowadzony jest we wszystkich uczestniczących, reprezentowanych językach, a nie za pośrednictwem jednego lub dwóch uprzywilejowanych. Ale przecież my oboje także nie stajemy okoniem, jeśli występuje konieczność przełączenia się na inne języki, umożliwiającego lepsze porozumiewanie się rozmówców. Sympozja mają raczej kameralny charakter, szacunkowo uczestniczy w nich ośmiu do dziesięciu zaproszonych gości z zagranicy i podobna liczba słoweńskich filozofów, teologów i ogólnie intelektualistów. Sympozjum zakłada kilkudniowe wspólne przebywanie w sprzyjającym medytacji krasowym Škocjanie (zakończone dwoma, trzema wykładami i wspólnymi obradami w Lublanie), w czasie którego każdy z uczestników daje się poznać jako niepowtarzalna osobowość, która z pewnością zostawi swój ślad w mentalnym i intelektualnym pejzażu kolegów z innych środowisk. Najbardziej interesujące są momenty zapętlania się dyskusji (i rozplątywania), szalenie miło, a czasem zabawnie jest też rozkoszować się mądrymi, często dowcipnymi czy pełnymi humoru wypowiedziami naszych gości, którzy w większości mają już za sobą budzący szacunek przebieg kariery, jednak suchy akademizm jest im zupełnie obcy. O tematyce dotychczasowych trzech sympozjów oraz o ich „składzie” mógłby coś więcej powiedzieć Primož.
Primož Repar: Zacznę od wymienienia kilku nazwisk znakomitych uczonych uczestniczących w tych spotkaniach. Z Czech wzięli w nich udział Miroslav Petříček młodszy, Mirek Vodrážka, Pavel Barša (mieszkający w Pradze, ostatnio także u nas, w Słowenii), Gerlinda Šmausová (z Brna, pracuje na uniwersytecie w Niemczech), Vladimir Šiler, Zdeňka Kalnická z Ostrawy, ze Słowacji Peter Sýkora, Dezider Kamhal, Peter Michalovič, Miroslav Marcelli, Egon Gál i František Novosad (wszyscy z Bratysławy), z Węgier Beáta Thomka, z Serbii Jovan Čekić, z Chorwacji Žarko Paić. Oczywiście także niektórzy myśliciele niemający tego statusu, na przykład Goran Starčević z Chorwacji czy poeta, tłumacz i redaktor Dražen Katunarić. Pierwsze sympozjum poruszyło temat Globalizacja i solidarność, który wcześniej podejmowaliśmy w maju 2006 na praskich targach książki Svět knihy, gdzie wymienialiśmy własne poglądy z czeskimi intelektualistami i myślicielami. Kiedy w kolejnym roku odbyło się sympozjum, przewidywaliśmy na nim pogłębienie się globalnego kryzysu w związku z forsowaniem błędnego, neoliberalnego modelu rozwoju świata po upadku socjalizmu i zwycięstwie kapitalizmu. Jednak, co ciekawe, poglądy ścierały się ostro w dyskusji już wokół podstawowych przesłanek, jako że koledzy ze Słowacji czy z Czech byli bardziej optymistycznie nastawieni do możliwości gwarancyjnych formalnej demokracji w postsocjalistycznym świecie Europy Wschodniej i nie kładli nacisku na neoliberalny punkt wyjścia jako zagrożenie prawdziwej demokracji, tak jak na przykład koledzy z byłej Jugosławii. Właśnie to sympozjum uświadomiło nam, jak koniecznie potrzebne są takie warsztaty filozoficzne. Choć już trzykrotnie byli wśród nas ważni goście ze świata nauki, wszyscy co do jednego byli zachwyceni nieakademicką formą sympozjum, która jest oczywiście ze względów organizacyjnych, z racji konieczności tłumaczenia i trudnej zawartości, o wiele bardziej wymagająca niż ta ex cathedra. W tym właśnie skrywa się główna motywacja naszych działań. Jako ludzie żyjący w dobie rewolucji technologii komunikacyjnych bardziej niż kiedykolwiek potrzebujemy bezpośredniej komunikacji między sobą, wymiany stanowisk, na którą nie mamy już nawet czasu, skutkiem tego brakuje nam także zdolności koncentracji. Tych spotkań nie mogą zastąpić internetowe formy komunikacji, nawet bardzo efektywne albo też częste, ani konferencje, na których wymienialibyśmy liczne referaty na określony temat. Potrzebna jest żywa rozmowa, przegadywanie problemów, dialog osób o różnych duchowych profilach, konfrontacja przekonań filozoficznych, tradycji. Dlatego też ten krąg nie może być duży, na sympozjum kształtują się i umacniają relacje osobowe, i tylko tutaj w żywym splocie różnic może powstać coś nowego, wzajemnie zobowiązującego i przenikliwego. Nasze trzy dotychczasowe sympozja są tego żywym dowodem, co mnie cieszy, noszą w końcu imię naszego przedwcześnie zmarłego kolegi, filozofa Miklavža Ocepka (1963–2005), który jako dusza spotkań w kręgu „Apokalipsy” dbał o żywy i błyskotliwy dialog z każdym, kogo spotkał na swojej drodze życiowej. Komunikowanie w dobie informatyki jest paradoksalnie wyjątkowo trudne, może nawet najtrudniejsze. Urządzenia odbierają nam największą moc, moc dawania świadectwa. Dlatego wyznaczyliśmy jako temat drugiego sympozjum Filozofię w opuszczonym świecie, ostatnie zaś było poświęcone wyzwaniom współczesnej duchowości. Poprzez komunikację, rozmowę, która umacnia dialog i w której jest miejsce na krytykę, najbardziej wzbogacamy swoją własną egzystencję, dajemy jej punkt orientacyjny. Potem dzielimy go z innymi, tymi, którzy mimo być może różnego sposobu myślenia, tak samo doświadczają kluczowych problemów i wyzwań współczesnego życia i kultury, a także umysłowości i sztuki. I właśnie dlatego nie warto się poddawać.