Jakim prawem Markowski...?
Filip Szałasek
Recenzja Powszechnej rozwiązłości Michała Pawła Markowskiego
„O dzisiejszym życiu literackim wiadomo tyle, iż jest ono rodzajem dżungli, w której próżno szukać stolicy. Rozpleniły się w niej różne style i poetyki, niepodatne – jak dotąd bywało – na hierarchiczne uporządkowanie”1 – pisała w 1997 roku Anna Legeżyńska. Jak łatwo się domyślić, proces postępował. Autorzy, czytelnicy i wydawcy nie poprzestali na wyłonieniu podgatunków, zaczęli odróżniać subkonwencje, których rozbicie na jeszcze drobniejsze cząstki wydaje się dziś nie tyle nawet kwestią czasu, ile przyjęcia odpowiedniej perspektywy. Księgozbiór tekstów krytycznych – wliczając bibliografię opracowań poświęconych Brunonowi Schulzowi – nie jest oczywiście enklawą wyjętą spod tego prawa.
Stan badań nad dorobkiem drohobyckiego pisarza rozrastał się ostatnimi laty w oszałamiającym tempie. Naturalną konsekwencją wzmożonego zainteresowania Schulzem jest oczywiście polaryzacja stanowisk, samorzutne uwydatnienie się podziałów wewnątrz poświęconej mu refleksji. Część pęknięć daje się wychwycić na pierwszy rzut oka (teksty zasłużone i debiutanckie, polsko- i obcojęzyczne), inna wymaga uważnego respektowania granic między rozmaitymi optykami interpretacji. Taka decentralizacja – „dżungla” tekstów, mówiąc słowami Legeżyńskiej – okazała się dla Michała Pawła Markowskiego okazją do zaprezentowania subiektywnego wyboru lektur, do którego dołączył opisową ocenę kilku pozycji.
Podobny przegląd powinien był pojawić się na gruncie schulzologii już dawno. Można powątpiewać, czy koniecznie w formie tak napastliwej, ważniejsze jednak, że Powszechna rozwiązłość wysuwa propozycje, którym trudno nie przyklasnąć. Markowski postuluje między innymi konieczność zdystansowania się od artykułów założycielskich (znacząco zatytułowany podrozdział „Precz z muzeum!” dotyczy panteonu badaczy Schulza: Ficowskiego, Sandauera i Jarzębskiego). Wspomina też o potrzebie wzmożonego dialogu – choćby i polemicznego – między reprezentantami młodszego pokolenia schulzologów (do tej grupy zalicza Krzysztofa Stalę i Żanetę Nalewajk, choć czyni to ostrożnie, nie ulegając pokusie łatwego rozróźnienia na starych i młodych).
Markowski szkicuje propozycje „reform” z perspektywy czytelnika, której nie porzuci aż do końca książki. Takie podejście do Schulza będzie mu towarzyszyło także we właściwej części studium (z różnymi skutkami, o czym za chwilę), zgodnie bowiem z wykładnią Powszechnej rozwiązłościwygrywa – a więc pozyskuje grono zwolenników i kontynuatorów – odczytanie możliwie przekonujące, które tym samym będzie górować nad innymi (na zawsze lub tylko na krótko) i uwiedzie czytelnika. Tę aluzję do doboru naturalnego w ramach krytyki literackiej uznaję za wyraz szacunku dla odbiorcy. Autor Rozwiązłości – świadomy ostrej konkurencji panującej w „dżungli dzisiejszego życia literackiego” – życzyłby sobie dostarczyć czytelnikom Schulza interpretacji emocjonującej, na długo pozostającej w pamięci. Nie każdy jednak odbierze intencje Markowskiego w ten sposób.
Przyjęty w Rozwiązłości ton radykalnego sądu prowokuje łatwe do przewidzenia zastrzeżenia („Jakim prawem Markowski...?” itp.). Autor doświadczony w wygłaszaniu prowokacyjnych opinii o społeczności, do której sam należy, musi być na nie zawsze przygotowany. Markowski próbuje oddalić je za pomocą wybiegu zawłaszczenia. Niejednokrotnie podkreśla, że chodzi mu wyłącznie o „jego Schulza”, o wyraźnie pierwszoosobową relację z lektury. Reszta w rękach czytelników, którzy – nikt nie jest całkiem wolny od tego „grzechu” – zwykli gorliwie przytakiwać „życiowemu”, po męsku prostolinijnemu, podejściu. Wydaje się, że „konkret” poskromi rozrastanie się „dżungli”, okaże się stanowczym uderzeniem w stół, po którym zapadnie pełna namysłu cisza.
Nie sposób spodziewać się po Markowskim odczytania niekompetentnego – Rozwiązłość jest przekonująca i inspiruje jako materiał źródłowy, tyle że często przeradza się w zbiór zaleceń metodologicznych, którym sam Markowski nie zawsze daje posłuch. Książka pełna jest buńczucznych, ale nie zrealizowanych zapowiedzi. Przykładem jedna z łagodniejszych przechwałek, ze strony 35.: „książka niniejsza zamierza odsłonić ów «większy wzorzec», który można by także nazwać filozofią Brunona Schulza”, z tym że ów zamiar obejmuje nie tylko schulzologię, lecz – jak się okazuje – także szeroko pojętą humanistykę (na 186 stron szkicu poświęconego Schulzowi ponad 40 przypada krytyce kwestii ogólnych), co wytwarza wrażenie (chyba niezamierzonego) populizmu Rozwiązłości.
Markowski przekonuje we wprowadzeniu, że nie będzie pisał językiem Schulza (jak czyni – jego zdaniem – większość krytyków), lecz własnym, a już na 23. stronie tegoż wstępu, w jednym z przypisów, wybiera zamiast naturalnie nasuwających się „wymiaru” czy „płaszczyzny” wybitnie Schulzowskie określenie „dymensja”, które w toku całego wywodu powtarza z rażącą częstotliwością, nie pozostawiając złudzeń, że mamy do czynienia z „przejęciem języka”, ze stylizacją, być może nawet nie do końca uświadomioną.
Takie drobiazgi można by pominąć, ale ze strony na stronę widać ich coraz więcej. Markowski zarzeka się, że nie będzie „pisał Schulzem” i utyskuje na autorów, którzy – jak jeden mąż – korzystają z ogranej puli cytatów, sam zaś buduje jeden z obszerniejszych podrozdziałów wyłącznie z przytoczeń, nie stroniąc od tych najpopularniejszych. Kilka z nich stanie się refrenem tekstu, bo też i dynamika przedstawionej przez Markowskiego interpretacji polega na ciągłym powracaniu, zwłaszcza do bliżej nieokreślonego początku. Tytuł jednego z rozdziałów – umieszczony na stronie 83., a więc niemalże w połowie książki – głosi zachęcająco: „Gdzie zaczyna się Schulz?”, ale ów początek jest wciąż ponawiany, a tezy pozostają niesfinalizowane. Na stronie 120. Markowski „formułuje najbardziej może radykalną hipotezę”, już na sąsiedniej – w osobnym mikroskopijnym podrozdziale – „podejmuje się zadania najtrudniejszego” w postaci „rewidowania głównych dogmatów schulzologii”, by kawałek dalej na stronie 131. – „odpowiedzieć na pytanie zasadnicze”, a na 162. „zestawić na początek dwa fragmenty”.
Wstępów i zagajeń jest w Rozwiązłości stanowczo zbyt wiele. Natręctwo można usprawiedliwiać tytułem książki, ale trudno zatrzeć wrażenie chaotyczności, pogłębiane jeszcze wieloma dygresjami, wśród których kilka wydaje się niepotrzebnie hermetycznych. Przykładowo obszerna dywagacja na temat podstaw systemu Hegla, uwikłana na stronach 61–67 w meandry sformułowań podawanych w niemieckim oryginale, jest w moim przekonaniu zbędną przeszkodą, szczególnie że autorowi nie udaje się dowieść jej wagi dla egzegezy pism Schulza.
Można, rzecz jasna, oddalić tego rodzaju wątpliwości przypomnieniem, że mamy przecież do czynienia z Schulzem Markowskiego, ale wrażenie, że sporo stron Rozwiązłości zostało zwyczajnie zmarnowanych (ich ostateczna liczba zależy od złośliwości odbiorcy) pozostaje aktualne. Najbardziej interesujące i ryzykowne tezy zyskały poparcie nie tyle w argumentach, ile skrótach myślowych. O tym, że przypisywanie Schulzowi jakichkolwiek związków z kabałą jest bzdurnym nadużyciem, o niemożliwym do udowodnienia judaistycznym tle opowiadań, a w końcu o zupełnym braku wątków katastroficznych... Wszystkie te pociągające perspektywy, materiał, który mógłby Rozwiązłość naprawdę wyróżnić, Markowski zamyka w napomknieniach, jak gdyby uznawał je za oczywistości, jakąś schulzowską common knowledge, którą można swobodnie upchnąć w przypisie.
Dokąd tak się spieszy? Do egzystencji. To – obok tytułowej rozwiązłości – kluczowa formuła szkicu i chyba najbardziej w nim porywająca. Można rozumieć ją dosłownie – jako próbę zerwania z pełnym patosu „mesjanistycznym” czytaniem Schulza, a więc jako zbliżenie jego twórczości do życia, do ram interpretacji „zdroworozsądkowej”. Można też traktować ją jako przenośnię i wraz z Markowskim podjąć próbę ustalenia Schulzowskiej definicji codzienności, niekoniecznie tej podniosłej, mitycznej, która w wielu badaczach budzi egzaltowany odruch kanonizowania pisarza. Za symbol materializmu Schulza obiera Markowski połeć mięsa wraz z warzywami i owocami przyniesiony przez Adelę z targu i można podejrzewać, że do tego nośnego znaku badacze Schulza będą jeszcze nie raz nawiązywać, spekulując na gruncie tez zaprezentowanych w Rozwiązłości.
Dowodząc materializmu Schulza, Markowski korzysta nie tylko z chwytliwego symbolu, lecz także z mikrointerpretacji. Przygląda się nie tyle nawet pojedynczym słówkom, ile prefiksom (zwłaszcza roz-); odkrywa istotne wątki niepozornych opowiadań, dotąd raczej pomijanych – Samotności i Emeryta; podsuwa też czytelnikowi „największą może sprzeczność filozoficzną Schulza”, korzystając przy tym – zdaje się – z Deleuze’owskiego rozumienia esencji. Wywód osiąga tutaj apogeum, co zastanawia o tyle, że ów rozdział – drugi – to ten feralny: z kolekcją cytatów i bałaganiarską eksplikacją Hegla.
Mimo zastanawiających paradoksów i niekonsekwencji Rozwiązłość czyta się z uwagą, choć może trafniej byłoby powiedzieć: „z energią”. Prowokacyjny ton wstępnych refleksji nie raz przebija spod właściwej części studium, podsycając wrażenie obcowania z tekstem o młodzieńczej werwie, trochę rozwydrzonym, ale dzięki temu pełnym zaraźliwego entuzjazmu dla pozostawania w ciągłym intelektualnym ruchu. To wszystko, co bywa brane za świadectwo gwiazdorstwa Markowskiego, jest również przyczyną jego sukcesu jako czytelnika Schulza, pozwala mu bowiem na eksplorację terytoriów zamkniętych dla badaczy przepełnionych nabożnym szacunkiem dla autora Sanatorium. Ci nigdy nie dopuszczą myśli, by Schulz mógł kiedykolwiek cieszyć się życiem czy lubić siebie, widząc w nim jedynie stłamszonego odludka, do tego stopnia lubującego się w lekturze posępnych książek, że odczuł żywą potrzebę sygnowania jednego z wydań Procesu.
Markowski unika użalania się nad pisarzem i udaje mu się na orzeźwiającą chwilę ubarwić przygnębiający portret drohobyckiego artysty. Dla młodego literaturoznawcy, zainteresowanego badaniem dorobku Schulza, Powszechna rozwiązłość może okazać się okazją do uczciwej ewaluacji: czy podpadam pod zarzuty, a może spełniam wymogi stawiane przez Markowskiego? Pytanie jak z psychotestu, ale warto na moment się przy nim zatrzymać, bo – powątpiewając we własne odczytania (zebrane między innymi w tomie Polska literatura nowoczesna. Leśmian, Schulz, Witkacy z 2007 roku) i odżegnując się od możliwości stworzenia interpretacji ostatecznej – Markowski przemawia z pozycji starszego kolegi, który potrafi rozbudzić pasję badawczą; nieważne, że w sposób czasami szorstki i zagmatwany.
M. P. Markowski, Powszechna rozwiązłość, Hermeneia, Kraków 2012.
A. Legeżyńska, Tłumacz jako drugi autor – dziś, [w:] Przekład literacki. Teoria - historia – współczesność, pod red. A. Nowickiej-Jeżowej i D. Knysz-Tomaszewskiej, Warszawa 1997, s. 40.